Carolus Victor


Hubert Jarzębowski "Carolus Victor"

Seria Literatura Górska na Świecie 2015
Okładka i ilustracje: Dorota Tylka

Tatry przełomu XIX i XX wieku. Ku wierzchołkowi niezdobytego Szpiczastego Szczytu zwrócone są oczy młodych adeptów wspinaczki, złączonych silniejszym niż kiedykolwiek wcześniej i później braterstwem Liny (nie da się przecenić znaczenia wdzięków młodej panny Liny Konopnickiej dla rozwoju taternictwa). W stronę wierzchołka z największą tęsknotą patrzy Karol, największy wspinaczkowy talent swoich czasów, maminsynek i domniemany niemiecki szpieg. Spogląda również w stronę Liny, ale tylko kiedy nie widzi go matka. Czy walka o sławę i serce pięknej dziewczyny będzie uczciwa, czy konkurenci uciekną się do haniebnej Metody K? Jak nie dać się zmanipulować demonicznemu reporterowi "Przeglądu Kucharskiego", zachować twarz, nie zawieść matki i rodaków? Czy góry wyzwalają z ludzi tylko to, co najlepsze? Czym jest zwycięstwo? No i w końcu: kto stoi za tajemniczą śmiercią rzeźnika?
Debiutancka powieść Huberta Jarzębowskiego stanowi wyjątkowe miejsce na mapie światowej literatury górskiej. Szybka akcja, przeszłość miesza się z teraźniejszością, historia z fikcją, prawda z niesamowitością, a powaga z montypythonowskim humorem. Jeśli kochasz literaturę górską - "Carolus Victor" to pozycja obowiązkowa. Jeśli kochasz literaturę bez przymiotnika - również się nie zawiedziesz.
 
Kup książkę

Ściągnij książkę za darmo w formacie .pdf:

Carolus został wyróżniony w konkursie imienia Wawrzyńca Żuławskiego na książkę górską roku podczas XX Festiwalu Górskiego w Lądku Zdroju:

Pierwsze i podstawowe kryterium – książka ma „to coś”, ten niezbędny pierwiastek, dzięki któremu mówi się o powieści, że jest dobra, że wciąga, że nie można się oderwać od lektury. Mamy nadzieję, że to wyróżnienie spowoduje poruszenie, „rozhuśta” tę najmniej licznie reprezentowaną kategorię. Doceniamy ciekawy dobór tematu sięgający do początków taternictwa. Doceniamy typ humoru, dobrze ukorzeniony w literaturze polskiej. Doceniamy także tekst za treści ukryte między słowami, które zauważy wtajemniczony człowiek gór, ale które i u niewtajemniczonego czytelnika mogą wywołać efekt domina, czyli chęć sięgnięcia po opracowania historyczne, dokumentalne (dla zgłębienia tematu) lub… po inną powieść. Mimo że książka nie jest zupełnie pozbawiona wad, doceniamy odwagę porwania się na szlak słabo przetarty w polskiej literaturze górskiej – beletrystykę. Chcemy uhonorować udany debiut, licząc i wypatrując kolejnych śmiałych narracji Huberta Jarzębowskiego – Karolina Smyk, jury XX Festiwalu Górskiego w Lądku Zdroju

O Autorze





Imię i nazwisko: Hubert Jarzębowski
Rok urodzenia: 1988 r.
Miejsce zamieszkania: Zakopane
Narodowość: Zakopianin
Zawód: Przewodnik tatrzański, pilot wycieczek, tłumacz, doktorant na filologii słowiańskiej UJ
Hobby: Przedzieranie się przez kosówkę, w celu zdobywania niewybitnych szczytów Tatr Zachodnich, trzecioligowe zespoły heavy metalowe z lat 1979-1994, psy, pisanie
Ulubione góry: Krywań, Młynarz, Ganek, Brdarowa Dzwonnica w Kopach Liptowskich, Monviso w Alpach Kotyjskich, Góry Przeklęte, Gorgany.
Ulubione książki: Władysław Cywiński "Góral z Wilna. Tatry, Seks, Polityka" oraz "Tatry. Przewodnik szczegółowy" - wszystkie tomy.
Poza tym: E. M. Remarque "Czarny Obelisk", W. Jerofiejew "Moskwa-Pietuszki", M. Bułhakow "Mistrz i Małgorzata", B. Schulz "Sklepy Cynamonowe", F. A. von Hayek "Konstytucja Wolności", K. May "Winnetou", A. Lindgren "Dzieci z Bullerbyn", W. Łysiak "Flet z Mandragory", opowiadania H. P. Lovecrafta i E. A. Poe, M. Kundera "Nieznośna Lekkość Bytu", O. Pavel "Śmierć Pięknych Saren", "Wielka Encyklopedia Tatrzańska", Lautreamont "Pieśni Maldorora", A. Jarry "Król Ubu", F. Rabelais "Gargantua i Pantagruel", T. Baranowski "Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa".
Ulubieni ludzie: Stanisław Ignacy Witkiewicz, Władysław Cywiński, Lemmy Kilmister, Władysław Hasior, Stanisław Szukalski, Friedrich August von Hayek, Howard Philips Lovecraft, Alice Cooper, Wiktor Coj


Karola Englischa portret wielokrotny


Dwie fotografie

Znamy dwa portrety Karola Englischa. Na pierwszym widzimy nastoletniego chłopaka o pucułowatej twarzy, z ładnie uczesanymi włosami z przedziałkiem, młodzieńczym wąsem oraz postawą ciała i uśmiechem mającymi świadczyć o wielkiej pewności siebie. Ubrany jest dość osobliwie. Jak prawdziwy młody dżentelmen końca XIX wieku ma na sobie białą koszulę z kołnierzykiem i krawat w paski. W odróżnieniu od innych chłopców z wyższych sfer na grzbiet do zdjęcia założył jednak szarą wojskową kurtkę, na ramię zarzucił skórzaną torbę i przepasał się konopną liną. Jest największym zdobywcą tatrzańskich szczytów, najlepszym taternikiem swoich czasów. I chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli.
Na drugim zdjęciu widzimy mężczyznę o surowym wyrazie twarzy. Jego oblicze poorane jest zmarszczkami, ma bujne wąsy i odsłoniętą pierś. Nie ma niczego do udowodnienia i niczego od ludzi nie chce. Dużo w życiu przeszedł. Jedyne co łączy te dwie postaci to zarzucona na grzbiet konopna lina. Tylko ona jest ta sama. Chociaż Englisch był wykluczony przez całe środowisko górskie i nie był mile widziany w Tatrach nie porzucił wspinaczki. Był alpinistą i asem wywiadu, a zdjęcie wykonano dwa lata przed największym sprawdzianem życia - wybuchem II wojny światowej.

Fotografia pierwsza

Gdy w 1896 roku mama - Antonina Englisch pierwszy raz zabrała go w Tatry, Karol miał piętnaście lat. Już rok później stanęli we trójkę, z przewodnikiem Johannem Hunsdorferem starszym jako pierwsi ludzie na wierzchołku Jaworowego szczytu. Tatry były wówczas jeszcze dzikie i niedostępne. Jeszcze dwie dekady wcześniej po Tatrach chadzano głównie gromadnie, w towarzystwie wielu góralskich przewodników i przy akompaniamencie muzyki. Nowoczesne, sportowe podejście do wspinaczki jeszcze nie istniało. Wiele szczytów i turni czekało na swych zdobywców. Do ich zdobycia nawet bardziej niż siła i wytrzymałość potrzebna była nieskrępowana fantazja, rozmach i zapał. Nie licząc oczywiście odpowiedniej zapłaty dla spiskich przewodników. Największymi zdobywcami owych czasów okazali się uczeń krakowskiego gimnazjum i jego mama.
W ostatnich latach XIX wieku padły Dzika Turnia, Mały Kołowy, Czarny Szczyt, Rogata Turnia, Podufała Turnia. Nic w Tatrach nie udało się Karolowi zdobyć tylko w roku 1899 roku, gdyż w nagrodę za dobrze zdaną maturę matka zabrała go w Alpy. XX wiek zaczął się od Wielkiej Granackiej Turni i Wielkiego Kościoła, po których przyszła kolej na Śnieżny Szczyt, Mały Jaworowy, niezliczone turnie w Jaworowej Grani i Nowoleśnej Grani. Góra padała za górą, nieznane dotychczas nikomu wierzchołki otrzymywały po zdobyciu nazwę. Niemalże całe Tatry wysokie należały do Karola.
Jako jeden z pierwszych chodził też zimą, na nartach. W ten sposób zwiedził między innymi Sławkowski Szczyt, Krzyżne Liptowskie i Krywań.

Zespół wspinaczkowy matki i syna nie należał do codziennych zjawisk. Chociaż chodząca po górach kobieta nie budziła już zdziwienia i szoku, jak przed trzydziestu laty, jednak panie ograniczały się na ogół do dobrze znanych szlaków, choć, trzeba dodać, niekoniecznie łatwych. Antonina Englisch była prawdziwym wyjątkiem.
Nic dziwnego, że poczynania rodziny Englischów budziły zaciekawienie, podziw oraz zawiść. Dodatkowo podróżowali Tatry w inny sposób niż pozostali turyści. Wycieczki zaczynali u podnóża gór, dolin przebywali nocami furkami, nigdy nie biwakowali pod ścianami.

Kolejne wejścia na dziewicze turnie z pewnością cieszyły Karola. Chciał jednak dokonać czegoś większego, zapisać się w historii i panoramie Tatr na zawsze.
Podobnie jak zdobycie Matterhornu oznaczało koniec klasycznej epoki alpinizmu zdobywczego, w Tatrach jedna góra pozostawała symbolem niedostępności. Był to Ostry Szczyt (2360 m), niewielka, ale bardzo śmiała turnia w grani głównej Tatr pomiędzy dolinami Jaworową na północy i Staroleśną na południu.
Góra uchodziła za niemożliwą do zdobycia. Karol nie mógł nie spróbować.

Pierwszy raz Englischowie wyprawili się na Ostry Szczyt już w 1900 roku w towarzystwie dwóch Johannów Hunsdorferów - ojca i syna, najlepszych przewodników na Spiszu (pani Antonina z pochodzenia Austriaczka lepiej czuła się w towarzystwie przewodników niemieckojęzycznych niż polskich górali). Nie udało się wejść na szczyt. Zdobyto tylko "południowy wierzchołek". Stary Hunsdorfer nazywa Szpiczasty Szczyt "przeklętym psem", a nie górą.
Rok później ambitny taternik ze Śląska, Karl Jurzyca udowodnił, że nie istnieje nic takiego jak "południowy wierzchołek Szpiczastego Szczytu". Nie wszystko, co Karol ogłaszał w niemieckiej, polskiej i węgierskiej prasie było całkowitą prawdą.
Nie zmieniło tego nawet opublikowanie przez Karola fotografii na której góra rzeczywiście miała dwa wierzchołki...

W 1902 roku Karol oraz jego przewodnicy dokonują prawdziwego oblężenia góry. Zamawiają dziesięć metalowych haków u miejscowego kowala i codziennie umieszczają w północnej ścianie po jeden, dwa. Po przeszło tygodniu wytężonej pracy decydują się na atak szczytowy.
25 sierpnia 1902 roku niemożliwa do zdobycia góra znajduje pogromców. Na wierzchołku staje Johann Hunsdorfer starszy, drugi doskonały przewodnik - Johann Strompf oraz matka z synem.
Karol macha na wierzchołku biało-czerwoną flagą, by zrobić na złość nielubiącemu Polaków właścicielowi Doliny Jaworowej, księciu Hohenlohe oraz rówieśnikom, którzy widzą w nim syna austriackiego serwilisty. Pani Antonina dla zachowania dobrych obyczajów przed wykonaniem fotografii na szczycie zakłada elegancką suknię oraz kapelusz z szerokim rondem.
Karol zakopuje głęboko pod kamieniami swój bilecik wizytowy. Chociaż ma dopiero 21 lat, nieco na wyrost, tytułuje się "doktorem nauk prawniczych". Zostanie on znaleziony dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych przez Laco Šedivego i Milana Rybanskiego.

"Spiczasty wzięty - Carolus Victor" - telegram takiej treści Karol wysyła do Janusza Chmielowskiego bezpośrednio po zejściu do Smokowca. Najtrudniejsza góra w Tatrach zdobyta - Karol zwycięzca.
Karol zwycięzca. Tak musiał myśleć o sobie chłopiec z pierwszej fotografii. Dla lepszego efektu dramatycznego teksty o swym wyczynie ilustruje zdjęciami wspinaczki na wspaniałą iglicę skalną.
Niestety nie jest to Ostry Szczyt, a Aiguille d'Argentière w Alpach nieopodal Chamonix, a uwiecznionym na fotografii śmiałkiem nie jest Karol.

W 1903 roku Karol przechodzi grań między Polskim Grzebieniem a Gerlachem, zdobywa Ostrą, Krótką i grań Soliska. Samotnie wchodzi na Zachodni Szczyt Wideł, co w tamtym czasie stanowiło wielką rzadkość. Kończy prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i zaczyna pracę. Coraz rzadziej bywa w Tatrach, coraz częściej w Alpach. W końcu przestaje w Tatry przyjeżdżać niemal zupełnie.

Fotografia druga

Pierwsi byli Alfred Martin i Günter Oskar Dyhrenfurth. Przeprowadzili badania i doszli do wniosku, że nie wszystko wyglądało tak jak Englisch przedstawiał. Tu - wyretuszowane albo zgoła nieprawdziwe fotografie, tam - mgliste i niejasne opisy, jeszcze gdzie indziej - brak jakichkolwiek śladów po jego obecności w terenie. Stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że nie był pierwszym, który wszedł na Gerlach granią od Polskiego Grzebienia, gdyż ten zaszczyt przypadł w udziale Alfredowi Martinowi. To nie Karol był pierwszym zdobywcą Grani Solisk, lecz Dyhrenfurth. Wiele innych gór zostało odebranych Karolowi i rozdzielonych pomiędzy zainteresowanych.
Później nadszedł czas Romana Kordysa. Rozwinął on oskarżenia swych niemieckich kolegów w opublikowanym w "Taterniku" w 1907 roku artykule "Mistyfikacye w taternictwie". Udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że Karol Englisch nie wszedł na prawie żadną górę pierwszy. W jednych przypadkach kłamał o swoim wejściu, w innych... przyznawał sobie pierwszeństwo na szczytach, które w ogóle nie istniały!
Te szczyty, które jeszcze nie były zajęte przez Martina, Dyhrenfurtha, Dubkego, Rumpelta, Fabescha i Boehna, Korys rodzielil po równo między siebie i swych najbliższych przyjaciół z Lwowa - Zygmunta Klemensiewicza i Jerzego Maślankę. Wszyscy trzej byli po pięć lat młodsi od Karola i w Tatry trafili zaraz po nim.

Skąd te ataki? Po części stąd, że na nie po prostu zasłużył. Po części z zamiłowania do prawdy. Ze szczerej chęci "oczyszczenia tatrzańskiej literatury turystycznej z bezliku jego wieloletnich a bezprzykładnych fałszerstw". dlatego, że Ci wszyscy młodzi chłopcy sami chcieli być kochani i podziwiani. Sami chcieli widzieć się i być widzianymi jako zwycięscy. Jako Alfredus Victor czy Romanus Victor...

Dla wszystkich było jasne, że nazwisko Karola Englischa to synonim kłamstwa, mitomanii, oszustw i konfabulacji.
Taki stan utrzymał się przez wiele lat. Englisch nie bronił się. Milczał. Zajmował się innymi sprawami. W 1919 roku uczestniczył w konferencji pokojowej w Paryżu, pracował jako profesor statystyki, następnie wstąpił do polskiego wywiadu. Nie przestaje wspinać się w Alpach.

Karol widział Tatry inaczej niż jemu współcześni. Bliżej mu było raczej do spojrzenia Władysława Cywińskiego, skoncentrowanego na najmniejszych szczegółach, na wyławianiu z morza turniczek i skałek takich, które można zdobyć, nadać im nazwę i powiększyć w ten sposób Tatry o nową górę, dwie przełęcze i przynajmniej dwie nowe ściany.
Na tym właśnie polegał jeden z aspektów "sprawy Englischa". Współcześni taternicy nie umieli dostrzec gór, które on dostrzegał. Nie byli w stanie. Stąd oskarżenia, że niektóre ze zdobytych przez niego szczytów nie istniały. Noże, Turnia Hillera, Szczyt Weissa, Szczyt Eljasza istniały jak najbardziej! Ale tylko on je widział...

Gdy w 1941 Komenda Główna Związku Walki Zbrojnej zdecydowała się  rozbudować "Stragan" - a więc sieć głębokiego wywiadu - na tereny Rzeszy, sześćdziesięcioletni Karol natychmiast do niego przystąpił. Uważał to za swój obowiązek jako najstarszego urzędnika w stanie spoczynku reprezentującego Rzeczpospolitą we Wiedniu. Przyjął pseudonim "Tatrzański". Był na Matterhornie, Trygławie, na Monte Rosa i w Dolomitach, a jednak najbardziej tęsknił za górami młodości, w których był persona non grata.
Od tego momentu najmniejsze potknięcie lub błąd w sztuce groziły śmiercią.
Karol stanął na czele siatki II Oddziału, przez dowódców przeznaczony był do zadań specjalnych. O skali jego działań z braku źródeł i pełnej konspiracji pewnie nie dowiemy się nigdy. Jak widać sława nie była dla niego najwyższą wartością...
Stworzył raport o przewidywanych metodach stosowania broni chemicznej przez Wehrmacht, wskazał lokalizacje wielu fabryk broni i amunicji, w tym lotniczych w Wiener Neudorf, Mödling i Enzesfeld, i opracował szkice stanowisk artylerii przeciwlotniczej we Wiedniu. Pod pseudonimem "Tatrzański" napisał długie i szczegółowe raporty dotyczące niemieckich urządzeń przemysłowych; konieczności i sposobach tworzenia organizacji podziemnej wśród polskiej młodzieży wywiezionej do Niemiec do pracy, czy o wykorzystywaniu przez Niemców materiałów dawnych ministerstw galicyjskich.
Tyle wiemy z aktu oskarżenia w sprawie 8 J 251/44G. Grupa Karola została zdekonspirowana w 1943 przez zdrajcę Ludwika Kalksteina i jego konkubinę Blankę, agentów Gestapo w polskim wywiadzie. Tych samych, którzy odpowiadają za zatrzymanie generała Grota-Roweckiego. Karol Englisch siedział w więzieniach Margarethengefängs i Untersuchungshaftenstalt I.
Do zakładu karnego przewożą go razem z innym taternikiem, Staszkiem Słonką, który zaraz po wojnie jako pierwszy poinformował polskie środowisko górskie o losie Karola Englischa.
Ruszają procesy. Wyrok był z góry ustalony - śmierć. Trzeba było jednak rozegrać teatr, by móc odczytać tę przerażającą formułę - "In Namen des deutschen Volkes", w imieniu narodu niemieckiego, w majestacie prawa. Podczas rozprawy pytano oskarżonych wyłącznie o imię i nazwisko, nic więcej. Karol, czyli "Tatrzański", "Katarzyna", czyli Władysława Maciesza, Zofia Kubusko i Rudolf Zwasta. Wszyscy skazani na śmierć. 14 marca Berlin zatwierdza wszystkie wyroki, a dwa tygodnie później wojska radzieckie wkraczają do Austrii. Skazani czekają.
5 kwietnia, a więc dzień przed tym, kiedy radzieckie czołgi dotarły do przedmieść Wiednia, Karol oraz czterdziestu trzech innych skazanych mężczyzn zostaje wyciągniętych z celi śmierci i pognanych na piechotę pod eskortą do więzienia w Stein an der Donau. Osiem dni później Wiedeń zostaje zdobyty przez Drugi i Trzeci front Ukraiński.
Wiedeń płonie, między ruinami grasują bandy napadające na bezbronnych ludzi, a dyrektor więzienia w Stein nad Dunajem podejmuje decyzję o zwolnieniu więźniów. Wie, że wojna jest przegrana. Zamiast uwolnić wszystkich przetrzymywanych od razu, każdy stojący na dziedzińcu musi przejść przez czasochłonne i żmudne procedury biurokratyczne.
"Katarzyna" wychodzi na wolność. Kilka dni wcześniej zwolniono wszystkie inne kobiety. Skazane zostały na śmierć przez zgilotynowanie. We Wiedniu nie było jednak żadnej gilotyny i kobiety zostały ułaskawione.
Pozostali więźniowie jednak stoją i czekają na wolność, od której dzieli ich już tylko biurokracja, aż nagle do więzienia wpada fanatyczny oddział SS. Rozpoczyna się masakra. Esesmani mają karabiny maszynowe, wszyscy na dziedzińcu padają martwi pod ich kulami. Ludzie kryją się po korytarzach, w celach, w stołówce, w piwnicach. Wszyscy jednak zostają znalezieni i bestialsko zamordowani, włącznie z dyrektorem więzienia i strażą. Czterysta bezsensownych śmierci. Karol również nie zdołał się ukryć. Ginie od esesmańskiej kuli śmiercią bohatera.

Nawet najbardziej zaciekli przeciwnicy po upływie czasu zauważyli, że ta błaha w swej istocie sprawa. Spór młodych chłopaków pragnących dokonywać wielkich rzeczy i być docenianymi wymknął się spod kontroli.
Roman Kordys niedługo przed śmiercią oceniał Karola zupełnie inaczej, niż gdy w wieku 21 lat pisał "Mistyfikacyje w taternictwie":
"(...) droga Englischa zaimponowała nam niesłychanie... odwaga zaatakowania tak nadzwyczajnie stromej, nie przerwanej żadnym piętrem, zdawało się nam niebotycznej, czarnej, odstraszająco groźnej ściany, zostawiła daleko za sobą wszystko, cośmy dotychczas poznali w Tatrach... A i potem - przez dłuższy czas - był dla nas Ostry Szczyt symbolem najtrudniejszego wierchu tatrzańskiego i miernikiem wszystkich nowych i starych zuchwałych zdobyczy taternickich..."

Karola Englischa portret wielokrotny

Znamy dwie fotografie Karola Englischa. Jego portretów jest jednak o wiele więcej. Jeden namalował sam - swymi przejściami i tekstami o nich. To jest Karol Zwycięzca, Carolus Victor. Zwycięzca, który nie potrafi powstrzymać się przed dziecinnym retuszowaniem fotografii, by być bardziej kochanym.
Drugi namalowali jego wrogowie. Jest to Karol Kłamca. Kłamca, któremu wszyscy zazdroszczą.
Trzeci portret namalował w latach siedemdziesiątych historyk taternictwa Bolesław Chwaściński w tekstach opublikowanych w "Taterniku" i "Wierchach". Dzięki solidnej i rzetelnej pracy oczyścił imię Karola, udowodnił, że faktycznie był on największym zdobywcą tatrzańskich wierchów. Tam też odmalował piękna wojenną kartę życiorysu Karola. Tę na której Englisch na nowo namalował swój portret jako Zwycięzcy. Tym razem prawdziwego.
Tekst ukazał się w "Taterniku" nr 4 / 2015 


Wstęp do wydania elektrycznego

(przepraszam, ale nie mogłem powstrzymać się przed użyciem słowa "wspakultura")

Miła Czytelniczko, Miły Czytelniku!


Życzę miłej lektury elektronicznej wersji mojej debiutanckiej powieści, zatytułowanej "Carolus Victor". Zdecydowałem się  na opublikowanie jej w Internecie za darmo, gdyż uważam, że najlepszą reklamą książki jest jej treść. Po co kupować książkę nic nie wartą, nieciekawą, taką do której nie będzie się wracało? Jak inaczej przekonać się, czy książka jest warta zakupu niż czytając ją?

Jestem przekonany, że powszechna dostępność treści "Carolusa" zadziała na jego korzyść. Za wzór służyli mi muzycy Motörhead, Burzum i wielu innych zespołów, którzy wiedzą, że najlepszą reklamą dobrej twórczości jest ona sama i po premierze nowych albumów publikują je w Internecie za darmo.

Wydawnictwo Stapis, redakcja, korekta oraz, przede wszystkim, ilustratorka - Dorota Tylka wykonali kawał dobrej roboty. Ja też włożyłem w napisanie "Carolusa" mnóstwo pracy, która zresztą sprawiła mi ogromną radość. Jeśli jej owoce sprawiły przyjemność również Tobie - zakup książkę (jest pięknie wydana!) lub poleć ją znajomym, rodzinie, podsyłaj link dalej, napisz o niej w Internecie. Niech ta historia żyje. A razem z nią niech żyje wolna kultura, niezależna od grantów, układów, nagród, dotacji i stypendiów. Na pohybel wspakulturze!

Prolog. 6.06.5+1 - Śmierć rzeźnika Rodrigo




Siódmego czerwca 1951 roku we więzieniu Landsberg wykonano na osądzonych w Norymberdze zbrodniarzach wojennych ostatnich siedem egzekucji w historii Republiki Federalnej Niemiec. Na stryczku zawisł główny zarządca obozów koncentracyjnych - Oswald Pohl, czterech skazanych w procesie Einsatzgruppen, adiutant komendanta obozu w Buchenwaldzie oraz oficer łącznikowy jednego z podobozów Dachau.

Najczęstszym tematem rozmów mieszkańców kilku spokojnych ulic naokoło dzisiejszego Parku Icchaka Rabina w dzielnicy Miraflores w Limie była natomiast tajemnicza śmierć rzeźnika, Rajmunda Tomzhinskiego, którego zaniepokojeni klienci znaleźli dzień wcześniej powieszonego na zapleczu sklepu z wędlinami przy ulicy zwanej dzisiaj Berlińską.

Tomzhinsky w Peru mieszkał czwarty rok. Trafił tu po przeprowadzce z Buenos Aires. Twierdził, że jest z pochodzenia Polakiem i walczył po stronie aliantów. W Ameryce Południowej znalazł się pod koniec wojny, gdy postanowił opuścić zniszczone rodzinne miasto i zamieszkać u rodziny w Argentynie. Pokłócił się z krewnymi w niejasnych okolicznościach i z jedną walizką w ręce trafił w końcu do Miraflores. Tu znalazł pracę jako rzeźnik. Musiał jednak utrzymywać kontakty z dużą częścią rodziny, gdyż listonosz odwiedzał go codziennie. Pan Rajmund nie wydawał się szczególnie zadowolony z korespondencji, ale odbierał wszystkie listy. Sam do nikogo nie pisał.

W pracy ceniono go ze względu na skrupulatność, sumienność i wielkie umiłowanie porządku. Do profesji rzeźnika się nadawał, gdyż widok krwi nie robił na nim żadnego wrażenia. Wyjaśniał ciekawskim klientom, iż podczas wojny przyzwyczaił się do krwi. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakie kiedykolwiek powiedział o latach wojennych. Gdy rozmowa schodziła na ten temat pan Tomzhinsky zazwyczaj po prostu milczał. Rzeźnik wspominać nie chciał, a sąsiedzi postanowili nie ciągnąć go za język, by nie rozgrzebywać świeżych ran. Z pewnością wycierpiał wiele z rąk nazistów. Cała dzielnica nazywała go pieszczotliwie Rodrigo, by mógł poczuć się w Miraflores jak w domu.

Jego Hiszpański był twardy i skrzekliwy, zapewne jak polszczyzna, a po wewnętrznej stronie lewego ramienia miał wytatuowaną literkę "A". Zapytany zdradził niechętnie, że na cześć swojego brata, Adama, zamordowanego w więzieniu Stein an der Donau przez Niemców.

Ulica Berlińska huczała od plotek. Ludzie debatowali, czy było to samobójstwo, czy morderstwo. Pana Rajmunda znaleziono powieszonego na konopnej linie  przywiązanej do rzeźnickiego haka za pomocą, stosowanego przez marynarzy i alpinistów, węzła zwanego wyblinką. W otwartej sklepowej kasie znajdowała się wystarczająca ilość pieniędzy do pokrycia miesięcznych rachunków. Motywy rabunkowe były wykluczone, a w samobójstwo pana Rajmunda sąsiedzi nie chcieli uwierzyć.

- Czemu ktoś, kto znalazł siłę by przeżyć wojenną zawieruchę miałaby popełnić samobójstwo zaraz po znalezieniu raju na ziemi w Miraflores? Bardzo kochał porządek. Nie powiesiłby się tak bez uprzedzenia stałych klientów, że będą musieli nazajutrz pójść po wołowinę do masarni Lopeza. Tam jest przecież bardzo drogo.

- Może jakieś nieznośnie powracające wspomnienia? Może kogoś wydał podczas wojny? Albo przeżył obóz i nie mógł zapomnieć o tym, co tam widział?

- Gadasz bzdury, Juanito. Rodrigo był zbyt twardy. Idę o zakład, że go zamordowano. Popatrz na datę: szósty - szósty - pięćdziesiąty pierwszy. Pięć plus jeden równa się sześć. Trzy szóstki. To nie może być przypadek, to musieli zrobić Żydzi.

- Chyba wyznawcy diabła, drogi Manuelo. Ale nawet ci nie pogardziliby pieniędzmi z jego kasy.

- Dlaczego po prostu nie zastrzelili? Przecież w otwartej szufladzie leżał pistolet Parabellum...

- Widziano go w barze z jakimś Polakiem. Rozmawiali o górach...

- Polak przecież nie zabiłby rodaka...

- Kto wie? W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. A jeśli Rodrigo wcale nie był z Polski? Może się ukrywał jak ten Mengele?

- Nawet tak nie mów. Szargasz pamięć po tym złotym człowieku...

- Ciekawe czemu nigdy nikogo nie zaprosił do siebie?

Po wejściu do mieszkania denata policjantom ukazał się dziwny widok.

Miłujący porządek, pedantyczny i wąsaty starszy pan mieszkał wśród ogromnych stosów papieru. Po wszystkich pokojach; po kuchni, przedpokoju i łazience walały się setki, tysiące depesz, telegramów i kartek. Koperty leżały dosłownie wszędzie: na podłodze, na półkach, między przyprawami w kuchni, obok  toalety. Wystawały z otwartych szuflad i niedomkniętych szaf. Mieszkanie rzeźnika przypominało siedzibę biura rachunkowego przez które przeszła trąba powietrzna.

Treść listów była bardzo tajemnicza. Żadnych historii rodzinnych, korespondencji miłosnej, gróźb od wierzycieli, ani pozdrowień od krewnych z Buenos Aires. Żadnych wierszy, wpisów do pamiętnika, kolejnych rozdziałów powieści. Żadnych rachunków, reklam, kartek z kalendarza, wycinków gazet. Wszystkie zawierały tylko dwa słowa: Carolus Victor.

Policja szybko uznała, że to imię i nazwisko i rozpoczęła poszukiwania tajemniczego Carolusa. Jeśli ktoś miał coś wiedzieć o okolicznościach śmierci rzeźnika,  to tylko on. Pod uwagę brano wszelakich emigrantów, szczególnie z Polski, mogących się ukrywać pod tym pseudonimem. Przeróżnych Karlów i Karolów Wiktorów, Wiktorów K., Wiktorie K. i Karoliny W.... Następnie sprawdzono wszystkich mieszkających w okolicy Charlesów i Carlosów. Nie pominięto nawet wariata podającego się za Karola Wielkiego. Niestety żaden przesłuchany nic nie wiedział i śledztwo szybko utkwiło w martwym punkcie.

- To ten Carolus zamordował rzeźnika, mówię wam - takie zdanie można było usłyszeć w okolicznych kawiarniach wielokrotnie przez następne tygodnie. Podejrzany najczęściej demaskowany był jako Żyd, członek jakiejś sekty, mason lub nielubiany sąsiad. Byli też tacy, którzy przekonywali, że pana Rodrigo zamordował rzeźnik Lopez, rozwścieczony konkurencyjnymi cenami wołowiny, który faktycznie najbardziej skorzystał na całej sprawie.

Winnego jednak nie znaleziono w Miraflores, ani w całej Limie, ani nigdzie indziej w Peru i sprawa do dziś pozostaje niewyjaśniona.  

Fragment o burzliwych dziejach pierwszego wejścia na Sfinksa w Dolinie Strążyskiej


Siedzieli na polanie na kocu razem z mamą i tatą. Była to jedna z niewielu, a może nawet jedyna wycieczka w góry, w której uczestniczył jego ojciec - sędzia E. Mama częstowała go ciasteczkami, ojciec gwarzył o czymś ze starym bacą z orlim nosem i pił żętyce z drewnianego czerpaka. Małego Karola fascynowała ściana Giewontu, spytał mamy, czy mogą pójść na wierzchołek. Pani Antonina uśmiechała się łagodnie i tłumaczyła, że na takie wielkie góry przyjdzie jeszcze czas, że musi zacząć od czegoś mniejszego. Opowiadała, że tu w Tatrach Zachodnich jest bardzo dużo mniejszych górek, a raczej zalesionych wzgórz zwanych reglami od których może zacząć swoją przygodę z taternictwem. Karol płakał. Krzyczał, że koniecznie chce iść na Giewont, tylko na Giewont i że nie interesują go regle, bo regle są dla dzieci. On chce zdobyć wszystkie największe góry świata, a nie najmniejsze!

Wtem furką na polanę wjechała druga rodzinka. Elegancki, wyprostowany jak struna ojciec z sumiastym wąsem, młoda kobieta w szerokiej sukni i taki jak on brzdąc. Malec nie chciał wejść do szałasu, opierał się, nie chciał pić żętycy, ani bawić się z owcami. Szarpał mamę za rąbek sukni i wskazywał palcem wysoko w górę, na pusty, dziki, milczący, oddalony o setki tysięcy mil wierzchołek Giewontu. Kobieta uśmiechała się, kręciła głową i zachęcała go, żeby podszedł bliżej pasterza, żeby się nie bał. Malec spuścił nos na kwintę i zaczął smętnie wrzucać kamyczki do potoka. Po chwili wyraźnie zainteresował się jakimś punktem na polanie, wlepił w niego wzrok i wpatrywał się jak zahipnotyzowany. Karol również tam spojrzał i doznał olśnienia: na polanie stał ogromny, większy niż krakowskie kamienice - a przynajmniej tak się mu wówczas wydawało - głaz. Spytał się mamy, co to jest. Pani Antonina powiedziała mu, że turyści nazywają ten kamień Sfinksem. Sfinks! Mama pokazywała mu kiedyś w książce ryciny przedstawiające egipskie piramidy oraz tajemniczego Sfinksa, ten jednak wydał się mu stokroć większy i dostojniejszy, niż jego starożytny pierwowzór.

- Mamo, czy ktoś kiedyś był na Sfinksie? - zapytał Karol.

Pani Antonina uśmiechnęła się szeroko.

- Och, mój mały zdobywco. Nie wiem, nigdy nie widziałam, żeby ktoś tam wszedł. Wiesz, dorośli często kierują swój wzrok nie wiadomo gdzie, a nie zwracają uwagi na rzeczy, które mają na wyciągnięcie ręki. Jak chcesz, możesz zostać zdobywcą Sfinksa.

- Nie wyrażam zgody. - powiedział surowo pan prokurator E. - To zbyt niebezpieczne. Można sobie złamać nogę. Nie chcę, żeby w Krakowie mawiano, że jestem wyrodnym ojcem, który pozwala mojemu synowi na takie głupstwa.

- Ależ Papo... - zasmucił się Karol.
- Puść go. - wstawiła się za synem pani Antonina. - Ciągnie go do gór, alpinizm to najlepsza szkoła charakteru.
- Ależ moja droga, my nie mówimy teraz o alpinizmie tylko o wspinaczce na głaz. To małpie figle, a nie alpinizm.
- Karol jest dzieckiem. Przecież jako dorosły człowiek nie będzie się wspinał po kamieniach, gdy już odkryje prawdziwe góry. Kiedyś trzeba zrobić pierwszy krok. Ty też nie od razu zostałeś prokuratorem.
- Dobrze. Pozwalam. Ale wiedz Karolu, że mi się takie wygibasy wcale nie podobają, powinieneś spoważnieć...
Pan prokurator pewnie ciągnąłby swój wywód jeszcze długą chwilę, gdyby jego, dotychczas wpatrujący się w niego błagalnym wzrokiem syn, nie odwrócił się z okrzykiem "dziękuję, papo!" i nie pobiegł galopem w stronę głazu.
W połowie drogi Karol zreflektował się, że nie może tak dziko biec w stronę głazu, gdyż ten drugi chłopiec mógłby zauważyć, że dzieje się coś podejrzanego i samemu zachcieć zostać pierwszym zdobywcą Sfinksa. Zwolnił i począł się teatralnie rozglądać wkoło, że niby podziwia piękne tatrzańskie kwiaty, cudowne owieczki i wsłuchuje się w mowę potoka. Udawanie niewiniątka przerwał mu nagły dreszcz na plecach: gdzie jest ten drugi bachor? Jeszcze przed chwilą, zanim jego ojciec zaczął przynudzać, bawił się przy wodzie. Spojrzał w stronę kamienia i z przerażeniem odkrył, że od drugiej strony wystaje czubek głowy i dwie wczepione kurczowo w skałę dłonie.
Pobiegł co sił w nogach, okrążył kamień i zobaczył swojego pierwszego w życiu wroga jak próbuje się podciągnąć na rękach i położyć prawe kolano i łydkę na grani wierzchołkowej Sfinksa. Półtora metra nad ziemią. W instynktownym odruchu chwycił go za stopę i ściągnął w dół. Chłopiec upadł na ziemię i zaczął płakać. Karol, który wcześniej wypatrzył najlepsze chwyty i stopnie, skoczył na ścianę głazu, wbił palce w to samo miejsce, gdzie przed chwilą miał je jego przeciwnik i usiłował się z całych sił podciągnąć. Nie potrafił, nogi wydawały się zrobione z ołowiu. Po chwili poczuł szarpnięcie i przy dźwiękach strasznego wyzwiska "masz za swoje, ty ośle dardanelski" zaczął spadać w otchłań. Poczuł ciepło na kolanie, a po chwili buty na plecach. Stanowił podnóżek dla swego ostrzyżonego "na grzybka" adwersarza w króciutkich porteczkach, który tym sposobem, bezwiednie, stał się pionierem stosowania w Tatrach techniki sztucznych ułatwień. Niczym koń próbował go strącić, nie udała mu się jednak ta sztuka, gdyż chłopak szybkim ruchem przeskoczył na skałę. Od wierzchołka dzielił go tylko krok.
Zawiódł go mózg, obmyślając taktykę. Zawiodły ręce i zawiodły nogi. Postanowił skorzystać z ostatniej deski ratunku. Zębów. Wpił się najsilniej jak potrafił w łydkę chłopczyka, który zawył jak nieboskie stworzenie, chwilę próbował potrząsać nogą, żeby pozbyć się wgryzionego w siebie intruza, w końcu jednak skapitulował i z bólu puścił głaz. Chłopak był unieszkodliwiony. Leżał w kurzu, cały brudny, z zakrwawioną łydką i beczał. Karol najspokojniej w świecie ułożył ciało na chwytach i stopniach i trzema zwinnymi ruchami znalazł się na najwyższym punkcie głazu.
Nigdy później nie potrafił osiągnąć już takiego uczucia. Głaz przewyższający o kilkadziesiąt centymetrów trawę wydawał się mu najwyższym wierzchołkiem świata, przewyższającym o całe mile pułap chmur, a on sam był najprawdziwszym zwycięzcą. Rozłożył szeroko ręce i twarz skierował w stronę słońca, wydawało mu się, że po drabinie promieni bez problemu by doszedł i tam. Czuł na twarzy delikatny wietrzyk, słyszał płacz swego upodlonego przeciwnika, a z oddali dochodziły do niego nieco nierealne, przytłumione głosy "ale dostaniesz lanie!" i "co ten barbarzyńca zrobił naszemu Romusiowi!". Wiedział, że za tę chwilę triumfu zostanie ukarany, ale nie robiło to na nim najmniejszego wrażenia. Było mu tak dobrze

Fragment o Panu Ciasteczko, demonicznym dziennikarzu "Przeglądu Kucharskiego"






Karolowi bardzo trudno było przejść przez Smokowiec niezauważonym.
- Psst - idącego szybkim krokiem, zamyślonego i nerwowym ruchem obracającego obrączkę w kieszeni marynarki Karola z zadumy wyrwał syk dochodzący zza krzaków dzikiej róży. - Psst, tutaj, tutaj.
Westchnął i zszedł z alejki. W miejscu, które stuprocentowo demaskowało człowieka mającego wiele do ukrycia, siedział elegancki mężczyzna w angielskim żakiecie w paski i kapeluszem przewiązanym modną brzoskwiniową wstążeczką, strzygł wąsami i uśmiechał się przyjaźnie. Włożył dużo wysiłku by wyglądać najuczciwiej jak tylko się da, kiedy czai się za krzakiem i syczy na przechodniów.
- Panie Karolu, pragnę wyrazić swój ogromny szacunek dla pańskiego dokonania. Zdobycie Spiskiego Szczytu to naprawdę wielki wyczyn, proszę mi wierzyć, jako koneserowi alpinizmu.
- Szpiczastego...
- Tak, Szpiczastego, drobne przejęzyczenie, zdarza się, nieprawdaż? Ale nie wchodźmy w detale. Czy lubi pan, panie Karolu, Zakopane?
- Nienawidzę.
- A czy mógłbym się dowiedzieć czemu? Może przez słabą kuchnie? Źle tam karmią nieprawdaż?
- A czy ja mógłbym się dowiedzieć kim pan u licha jest i co pan ukrywa?
- Och, przepraszam, gdzie się podziały moje maniery? Nazywam się Hugon B. Adder, jestem reporterem "Przeglądu Kucharskiego" z Lwowa i publikuję pod pseudonimem Pan Ciasteczko, a w zagranicznej prasie jako Black Adder. Moje artykuły tłumaczone są na wszystkie języki i o-pi-nio-twór-cze. A co ukrywam? Słoik eks-klu-zyw-nych konfitur z moreli naszej produkcji specjalnie dla pana, proszę bardzo.
- Szanowny Panie Ciasteczko, jest dla mnie oczywistym, że te morele stanowią preludium do propozycji niejasnych interesów, więc mógłby pan przejść do rzeczy, gdyż bardzo się spieszę.
- Twardy z pana orzech do zgryzienia. A więc wyłóżmy kawę na ławę. Nasz redaktor naczelny, Stanisław Karpowicz myśli nad założeniem gastronomii pod Tatrami, chrześcijańskiej gastronomii dodajmy. Zakochał się w tych pięknych górach od pierwszego wejrzenia.
- W Zakopanem?
- Tak! Jako żarliwy patriota chciałby na powrót ściągnąć polskich turystów ze Szmeksu i Szczyrbskiego Jeziora na galicyjską stronę. Przyzna pan, że to szczytny cel? Lokal ma mieścić się na Krupówkach, tam gdzie teraz jest pensjonat Ferdynanda Muchowicza, wie pan gdzie?
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Przez złą kuchnię! Gdyby restauracja należała do Karpia, dawno by pan o niej słyszał. Karp jest niezrównanym restauratorem.
- Naprawdę robi się późno.
- Dobrze, przechodzę do rzeczy. Dzisiejsze czasy nie sprzyjają prowadzeniu restauracji. Szczególnie w Zakopanem. Klientela jest kapryśna i działa według sobie tylko wiadomych praw. Jakość potraw i wypieków nie jest jedynym kryterium popularności, teraz potrzeba reklamy, rozgłosu. Rozumie pan. Sam pan dobrze wie jak ważny jest rozgłos. Kiedyś chrześcijanin zawsze stołował się u chrześcijanina, kupował chrześcijańskie wypieki, a teraz? Żyd się dobrze rozreklamuje i wszyscy wolą zjeść u Żyda ciasteczka mikado śmierdzące czosnkiem i cebulą...
- Czego oczekujecie ode mnie? Mam w waszej gazecie napisać, żeby stołować się wyłącznie u chrześcijan, a najlepiej u Karpowicza? Jestem taternikiem, prawnikiem i lepidopterologiem, nie smakoszem.
- Jest pan przede wszystkim znakomitą osobowością, cieszy się pan wielkim autorytetem, nieskazitelną reputacją i jest pan sławny. Pan Karpowicz przeciera w kuchni nowe szlaki, tak jak pan w górskich ścianach, macie wiele wspólnego. Jest też człowiekiem bardzo nowoczesnym. Łopatologiczna, nachalna promocja już nie chwyci w dzisiejszych czasach. To dziewiętnastowieczny przeżytek! Teraz reklamę trzeba uprawiać zupełnie inaczej. Naprawdę liczy się wyłącznie wizerunek i oryginalność. Pan jako człowiek, który dokonał czegoś jako jedyny na świecie, na dodatek wyjątkowy talent literacki, przecież wie o tym najlepiej. Jest pan też świadom, że o ile któryś z pana towarzyszy nie zabije się podczas wspinaczki w spektakularny sposób, pana sława jako alpinisty nie przetrwa zbyt długo. Czasopisma napiszą o kolejnej górze zdobytej przez pana, może o trzeciej, ale opis wejścia na czwartą nie zainteresuje psa z kulawą nogą. Będzie pan musiał wymyślić siebie na nowo, by pozostać na świeczniku, a nie oszukujmy się - sława uzależnia. I tu z pomocą przychodzi "Przegląd Kucharski"!
- Twierdzi pan, że by nie stracić popularności mam zostać cukiernikiem? Czy też może pisać elaboraty o jedzeniu? To niemożliwe. Człowiek, który doświadczył uczucia podziwiania świata z setek metrów ponad chmurami nie zdobędzie się na entuzjazm przy opisywaniu smaku napoleonki z konfiturą... Te dwie rzeczy do siebie nie przystają. Polecam w tej kwestii zwrócić się do sędziego von Mais-Kukuruz lub jego córki Hubertyny, będą doskonali do tej pracy.
- Sędzia od dawna jest naszym korespondentem...
- Mogłem się domyślić.
- Nie chcemy pana zatrudnić w redakcji. Mamy dużo ciekawszą propozycję.
- Zamieniam się w słuch.
- Otóż wiemy o pewnym... zdarzeniu z pana życia.
Karola przeszedł dreszcz. Zachował jednak kamienną twarz.
- Jakim?
- Pamięta pan swoją pierwszą zdobytą skałę? Dawno temu, gdy był pan malutki?
- Tak, Sfinks na Polanie Strążyskiej.
- Dokładnie! Tam, gdzie ugryzł pan w rękę kolegę, który chciał pana wyprzedzić. Umiał pan walczyć o swoje, nie ma co!
- Skąd pan o tym wie?
- Mamy swoje źródła informacji...
- Do czego to doszło, jestem inwigilowany przez cukierników. Co będzie dalej? Podsłuchujący kelnerzy? Sprzątacze? Koniec świata! Uprzedzając jednak wszystko, co chce mi pan powiedzieć: nie dam się zastraszyć. Miałem wtedy pięć lat i nie mam żadnych powodów, by się tego wstydzić.
- Ależ Panie Karolu, nie chcemy pana szantażować. Chcemy, by opisał pan to zdarzenie w humorystycznym felietonie, a potem... uczynił to jeszcze raz!
- Jak to jeszcze raz?
- Zwyczajnie. Niech pan znowu pogryzie Kordiana. Na Garłuchu, Łomnicy, nie wiem, na Giewoncie choćby. W jakimś malowniczym i rozpoznawalnym przez czytelników  miejscu. O! Wiem! Najlepiej na Spiskim Szczycie!
- Pan ma kuku na muniu, jak mniemam?
- Niczego pan nie rozumie - Ciasteczko pokręcił głową z wyrazem dezaprobaty na twarzy. - To będzie najlepsza kampania reklamowa w całych Austro-Węgrzech. Na dodatek pierwsza, o której ludzie nawet nie będą wiedzieć, że jest reklamą. Koniec ze sztampowymi reklamami typu "Cukiernia W. Chmielewskiego poleca znane ze swej dobroci ciasta, torty, cukry i lody" i bla, bla, bla, że produkty wykwintne, a ceny przystępne.
- Teraz jestem pewien, że jest pan świrnięty, Panie Ciasteczko.
- Proszę dosłuchać do końca. Opublikuje pan wspomnienie o swoim pierwszym w życiu szczycie i pierwszym pogryzieniu. Mamy już adres do pewnego profesora z Krakowa, który zarzeka się, że ma pan ciągotki kanibalistyczne. Następnie będziemy umiejętnie podsycali skandal z pogryzieniem pana Romana na Spiskim Szczycie. Nasi rysownicy przygotują ciąg satyrycznych karykatur, w których przedstawiony pan zostanie jako groźny pies, wampir, lew, tygrys, wilkołak i tak dalej. Do tego nasi specjaliści wymyślą żartobliwe podpisy w rodzaju: "szarlotka z rabarbarem u Karpia smaczniejsza niż mięso alpinisty". Gdy nadejdzie dzień otwarcia naszej restauracji najbogatsi goście będą mieli możliwość zapłacenia sporych pieniędzy, za bycie pogryzionymi przez pana. Odlew pana szczęki zostanie umieszczony również na szyldzie restauracji. Według naszych badań już za dwa lata gryzący się na wzajem  dorośli mężczyźni interesować będzie opinię publiczną dużo bardziej niż jakieś tam hasanie po górach. Płacimy gotówką, dyskretnie. Dodatkowo oferujemy dożywotni prowiant w postaci eklerek, ptysiów, babeczek z poziomkami i galaretką oraz pączków z dziką różą. Już nigdy nie będzie pan w górach głodny.
- Nie potrafię nawet wyrazić jak bardzo jestem zażenowany pańską propozycją. Jest to najgłupsza oferta jaką złożyło mi jakiekolwiek przedsiębiorstwo, a już dzisiaj odmówiłem trzem bardzo głupim propozycjom współpracy, które składali mi ludzie pana pokroju w sąsiednich krzakach. Żegnam.
- Będzie pan żałował.
- Żegnam.
- Ostrzegam pana! Już moja w tym głowa, że wszyscy się dowiedzą, co z pana za kreatura.
- Żegnam.
- Wampir! Kanibal! Zwyrodnialec! Żydek!
Karol oddalał się szybkim krokiem nie zwracając uwagi na obelgi rzucane przez wymachującego pięściami za krzakiem dzikiej róży Pana Ciasteczko. Po kilkudziesięciu metrach przestał myśleć o propozycjach współpracy ze znakomitym restauratorem i wrócił do powtarzania w myślach zdania, którym za kilkanaście minut miał się oświadczyć ukochanej.
- Psst. Tutaj! - zasyczał do niego krzew pokrzyku wilczej jagody, za którym wyraźnie widać było kulący się ciemny kształt zwieńczony modnym kapeluszem. Karol zaczął biec.

Weronika Górska - Braterstwo i siostrzaństwo Liny

Posłowie do powieści



"Carolus Victor" to powieść o Karolu Englischu, człowieku barwnym i nietuzinkowym. Był on jednym z najlepszych wspinaczy przełomu XIX i XX wieku, dokonującym licznych pierwszych wejść w Tatrach, a zarazem prawnikiem, entomologiem i członkiem wywiadu, wojennym bohaterem. Niezwykłe losy tej postaci same w sobie stanowią znakomity materiał na książkę.
Hubert Jarzębowski zrezygnował jednak ze sztywnego trzymania się faktów. Zamiast klasycznej biografii stworzył fenomen wśród literatury górskiej, tekst oryginalny i osobny, postmodernistyczną bujdałkę, jak sam ją nazwał. Jego dzieło nie odtwarza wiernie rzeczywistości, ale stanowi grę wyobraźni. Okazuje się intertekstualne, eklektyczne oraz autotematyczne, gra z czytelnikiem i ze sztywnymi prawidłami, umiejętnie miesza gatunki, poetyki, style oraz konwencje, sprawnie balansuje między wzniosłością a śmiesznością, między patosem a humorem niczym filmy Monthy Pythona czy Quentina Tarantino. W "Carolusie Victorze" można odnaleźć wpływ realizmu magicznego w stylu Michała Bułhakowa oraz pisarzy południowoamerykańskich, opowieści niesamowitych Edgara Alana Poe czy E. T. A. Hoffmana, a także postmodernistycznego antykryminału. Powieść dzięki talentowi, pomysłowości i samoświadomości autora staje się czymś więcej niż tylko kolejną biografią i stanowczo nie mieści się w niszy literatury górskiej.
O wspinaczce Hubert Jarzębowski pisze zarazem z pasją, jak też z ironią i dystansem. Pokazuje zalety i wady tego sportu oraz uprawiających go ludzi, a także stara się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niezdobyte szczyty tak bardzo ich pociągają. Autor ujawnia ogrom wiedzy o historii taternictwa, a także o sprzęcie i postaciach słynnych wspinaczy z przełomu XIX i XX wieku. Nie traktuje ich jednak czołobitnie, nie widzi w nich herosów sięgających, kędy wzrok nie sięga, a przynajmniej nie tylko. Wręcz przeciwnie, na kanwie biografii Karola oraz innych taterników Hubert Jarzębowski kreuje nieco karykaturalnych, chociaż bez wątpienia budzących sympatię, a momentami nawet podziw, pełnokrwistych bohaterów oraz osadza ich we wciągającej, romansowej fabule. Trudno nie polubić postaci wiecznie pijanych borowiczką przewodników, którzy prowadzą kolejnych, naiwnych turystów na wciąż te same, rzekomo dziewicze szczyty. Trudno nie śmiać się z żarłoczności sędziego von Mais-Kukuruza i jego gargantuicznej córki Hubertyny. Trudno wreszcie nie utożsamić się z rozterkami nastoletniego Karola przeżywającego w sposób równie dramatyczny, co komiczny miłość do Liny, klasycznej femme fatale.
Sposób przedstawienia Karola, jego młodzieńczych marzeń, dylematów oraz zachodzących w nim przemian, które przekształcają go z gąsienicy w motyla, wpisuje książkę Huberta Jarzębowskiego w krąg bildungsroman, powieści inicjacyjnej. W literaturze tego typu protagonista nie jest statyczny, niezmienny, ukształtowany, nie prezentuje stałych i silnych cech charakteru oraz przekonań. Wręcz przeciwnie, zmienia się na oczach czytelników, dojrzewa, kształtuje osobowość, poglądy, normy postępowania, wytycza sobie nowe cele i uczy się je konsekwentnie realizować, a także dokonuje wyborów, jakie zaważą na całym jego życiu. W "Carolusie Victorze" elementami pozwalającymi bohaterowi dorosnąć okazują się Tatry, na które z tak wielką pasją i talentem się wspina, a także ludzie, których tam spotyka oraz szeroko pojęte tło kulturowo-społeczne. Czytelnicy nie mają jednak okazji śledzić całego procesu przekształcania się poczwarki w motyla. Hubert Jarzębowski tworzy bowiem biografię fragmentaryczną, w której skupia się na kilku epizodach z młodości Karola oraz na jego tragicznej śmierci (scenie stworzonej w sposób mistrzowski, zarazem patetycznej, wzruszającej, jak i komicznej oraz świadomie igrającej z konwencją). To, czego dowiadujemy się o inicjacji bohatera - zarówno wspinaczkowej, jak też seksualnej i społecznej - nie wyjaśnia do końca, dlaczego stał się takim, a nie innym człowiekiem, dlaczego podjął takie, a nie inne wybory. Natomiast długie lata, jakie Karol przeżył pomiędzy ślubem a śmiercią zostają opisane bardzo zdawkowo i fragmentarycznie. Sporo należy się domyślić, często trzeba też zadowolić się plotkami przekazywanymi sobie nawzajem przez inne postacie w powieści. Mechanizm plotki, podobnie jak mechanizm reklamy, autor opisuje zresztą bardzo trafnie i zarazem zabawnie.
Tym, co szczególnie urzeka w "Carolusie Victorze" i co czyni zeń utwór nie mieszczący się w niszy literatury górskiej, okazuje się odmalowany z niezwykłą sprawnością klimat Młodej Polski. Podobnie jak w przypadku historii taternictwa, Hubert Jarzębowski wie o kulturze przełomu XIX i XX wieku naprawdę sporo i właśnie ta wiedza pozwala mu nie zawsze trzymać się faktów, lecz swobodnie igrać z naczelnymi bohaterami, motywami i obsesjami opisywanego okresu. Nad powieścią unosi się duch szokujących filistrów „Rusałki Tetmajera, Brudnicy Kasprowicza i Niepylaka Przybyszewskiego”, a także coraz modniejszego w owym czasie doktora Freuda. Młodzi wspinacze popadają w egzaltację i uwodzą dziewczęta opowieściami o stanie nirwany doznawanej na szczycie. Starsze pokolenie gorszy się upadkiem obyczajów zapoczątkowanym przez artystyczną bohemę. Do dobrego tonu (trzymanie się zasad savoir vivre'u to rzecz niezwykle istotna dla belle epoque) należy kupowanie biżuterii w stylu art nouveau, obrazów Gustava Klimta oraz chodzenie na sesje terapeutyczne do doktora Freuda. Jeżeli zaś doktor mówi rzeczy nieprzyzwoite, pasujące raczej do artysty i utracjusza, aniżeli do szacownego lekarza, należy nie wynosić oburzenia poza jego gabinet.
 Co ciekawe, żeńskie postacie w powieści okazują się tak samo pełnokrwiste jak męskie. Autor rezygnuje ze szczegółowego opisywania typowych pań tamtych czasów – skrępowanych gorsetem, konwenansami i katechizmem kur domowych i "bluszczy", których horyzont po skończeniu kilkuklasowej pensji bądź po odebraniu fragmentarycznej edukacji domowej okazuje się zawężony do spraw domu, rodziny, dbania o urodę oraz do przyjęć w zacnym towarzystwie. Taką niewiastą jest jedynie szacowna pani Konopnicka, matka oryginalnych, a zarazem tak różnych jak ogień i woda córek - Liny i Miny. Huberta Jarzębowskiego interesują nie stateczne matrony, ale postacie kobiet silnych, samoświadomych i radzących sobie w męskim świecie na różne sposoby - nie tylko siłą uroku osobistego, ale też siłą charakteru oraz intelektu.
Niezwykle barwną bohaterką jest nieco zbyt autorytarna, ale bez wątpienia szczerze kochająca syna, odważna i nigdy nie tracąca zimnej krwi Antonina Englischowa. Mimo że zawsze chodzi w góry z parasolką, to nie ustępuje wspinaczkowymi umiejętnościami panom. Wspólnie z Karolem, będąc jego trenerką i mentorką, dokonuje wielu pierwszych wejść na tatrzańskie szczyty. Hubert Jarzębowski kreśli postać Antoniny w sposób komiczny, przerysowany, a zarazem głęboko niejednoznaczny. Nadopiekuńczość, przez którą kobieta niejednokrotnie ośmiesza syna, początkowo irytuje i oburza czytelników, przy okazji bawiąc do łez. W późniejszych partiach powieści, gdy dowiadujemy się o szpiegowskiej działalności rodziny Englischów oraz o konieczności zastosowania przez nią strategii mimikry, zaczynamy patrzeć inaczej na postępowanie matki Karola, widząc w nim celowy i konieczny zabieg. 
Obok pani Antoniny na kartach "Carolusa Victora" pojawia się Lina, jej całkowite - zdawałoby się - przeciwieństwo. Bohaterka ta to typowa dla epoki kobieta fatalna, piękna, tajemnicza, doprowadzająca kolejnych mężczyzn do obłędu, a czasami nawet do pojedynków. Autor opisuje ją jednak bez młodopolskiej mizoginii, a wręcz przeciwnie - z sympatią, a wręcz z zachwytem.  Nawet Mina, siostra bohaterki, która za nią nie przepada i nazywa ją puszczalską, przyznaje szczerze, że mężczyźni wpadający w sidła Liny i łudzący się, że poprzez seks ją "posiedli", są naiwni i sami sobie winni. Ostatnie partie powieści, podobnie jak w przypadku pani Antoniny, ukazują Linę w całkowicie odmiennym świetle - nie jako barwnego motylka skaczącego z kwiatka na kwiatek, ale jako niezwykle inteligentną, wyrafinowaną i przebiegłą kobietę, której urok służy nie tylko do zabawy, ale też do działalności szpiegowskiej.
Na uwagę zasługuje ponadto żyjąca w cieniu siostry Mina – jedna z ówczesnych pionierek emancypacji, istota poczciwa, a zarazem nieprzeciętnie mądra, ironiczna i przedsiębiorcza. Gdyby urodziła się chłopcem, ojciec posłałby ją na studia prawnicze. Jako dziewczyna ma tylko jedno wyjście - za mąż. Zamiast jednak biernie czekać na księcia z bajki, uwodzi tego spośród adoratorów siostry, który najbardziej jej się podoba oraz wspiera go w jego dążeniach i ambicjach, niejednokrotnie okazując się od niego o wiele mądrzejsza. Mina nie realizuje się jednak wyłącznie poprzez ukochanego mężczyznę. Sporo czyta i nie waha się wyrażać własnego zdania, chociażby bardzo kontrowersyjnego, zwykle przy butelce wina spożywanego w ilościach niedopuszczalnych przez konwenanse. Mina okazuje się najbardziej pozytywną, najmniej wyśmianą postacią wykreowaną przez autora. Utożsamić się z nią może każda niezbyt popularna, ale za to ambitna i samoświadoma, współczesna intelektualistka. Każda będzie też współczuć jej tragicznemu losowi oraz ograniczeniom, jakie narzuciła jej epoka.
Wielkim atutem "Carolusa Victora" jest wyczucie językowe, zabawa słowem. Stylizacje na góralską czy wspinaczkową gwarę udają się Hubertowi Jarzębowskiemu znakomicie. Zachowując komunikatywność, okazują się zarazem wyraziste i przezabawne. Zwłaszcza opowieść poczciarza Kuby o ekscesach Witkacego budzi śmiech. Autor bardzo naturalnie łączy też napuszony język przełomu XIX i XX wieku ze współczesnym, co daje typowo postmodernistyczny, komiczny efekt. Największe wrażenie wywiera skojarzenie, na którym opiera się w zasadzie cały zarys fabuły - przekształcenie słynnego, taterniczego braterstwo konopnej liny na braterstwo Liny Konopnickiej, femme fatale doprowadzającej do szaleństwa kolejnych wspinaczy.
Powieść Huberta Jarzębowskiego to książka tylko w pewnej mierze o górach, a przede wszystkim pełna świeżości, błyskotliwości i dowcipu autotematyczna, postmodernistyczna bujdałka. Mówi ona o sprawach uniwersalnych, jak dorastanie, miłość, przyjaźń, ambicja, rywalizacja, honor. Ponadto odtwarza niepowtarzalny klimat Młodej Polskiej i jakże modnych wówczas taternickich kurortów. Pisanie Huberta Jarzębowskiego wciąga, bawi, wzrusza i zadziwia swobodą gry z konwencją oraz z czytelniczymi oczekiwaniami. Zarazem okazuje się głęboko indywidualne, naznaczone wyrazistym, autorskim piętnem. Aż trudno uwierzyć, że to debiut i że autor ma zaledwie dwadzieścia siedem lat.