Hubert Jarzębowski "Carolus Victor"
Seria Literatura Górska na Świecie 2015
Okładka i ilustracje: Dorota Tylka
Tatry przełomu XIX i XX wieku. Ku wierzchołkowi niezdobytego
Szpiczastego Szczytu zwrócone są oczy młodych adeptów wspinaczki, złączonych
silniejszym niż kiedykolwiek wcześniej i później braterstwem Liny (nie da się
przecenić znaczenia wdzięków młodej panny Liny Konopnickiej dla rozwoju
taternictwa). W stronę wierzchołka z największą tęsknotą patrzy Karol,
największy wspinaczkowy talent swoich czasów, maminsynek i domniemany niemiecki
szpieg. Spogląda również w stronę Liny, ale tylko kiedy nie widzi go matka. Czy
walka o sławę i serce pięknej dziewczyny będzie uczciwa, czy konkurenci uciekną
się do haniebnej Metody K? Jak nie dać się zmanipulować demonicznemu
reporterowi "Przeglądu Kucharskiego", zachować twarz, nie zawieść
matki i rodaków? Czy góry wyzwalają z ludzi tylko to, co najlepsze? Czym jest
zwycięstwo? No i w końcu: kto stoi za tajemniczą śmiercią rzeźnika?
Debiutancka powieść Huberta Jarzębowskiego stanowi wyjątkowe
miejsce na mapie światowej literatury górskiej. Szybka akcja, przeszłość miesza
się z teraźniejszością, historia z fikcją, prawda z niesamowitością, a powaga z
montypythonowskim humorem. Jeśli kochasz literaturę górską - "Carolus
Victor" to pozycja obowiązkowa. Jeśli kochasz literaturę bez przymiotnika
- również się nie zawiedziesz.
Kup książkę
Ściągnij książkę za darmo w formacie .pdf:
Carolus został wyróżniony w konkursie imienia Wawrzyńca Żuławskiego na książkę górską roku podczas XX Festiwalu Górskiego w Lądku Zdroju:
Pierwsze i podstawowe
kryterium – książka ma „to coś”, ten niezbędny pierwiastek, dzięki któremu mówi
się o powieści, że jest dobra, że wciąga, że nie można się oderwać od lektury.
Mamy nadzieję, że to wyróżnienie spowoduje poruszenie, „rozhuśta” tę najmniej
licznie reprezentowaną kategorię. Doceniamy ciekawy dobór tematu sięgający do
początków taternictwa. Doceniamy typ humoru, dobrze ukorzeniony w literaturze
polskiej. Doceniamy także tekst za treści ukryte między słowami, które zauważy
wtajemniczony człowiek gór, ale które i u niewtajemniczonego czytelnika mogą
wywołać efekt domina, czyli chęć sięgnięcia po opracowania historyczne,
dokumentalne (dla zgłębienia tematu) lub… po inną powieść. Mimo że książka nie
jest zupełnie pozbawiona wad, doceniamy odwagę porwania się na szlak słabo
przetarty w polskiej literaturze górskiej – beletrystykę. Chcemy uhonorować
udany debiut, licząc i wypatrując kolejnych śmiałych narracji Huberta
Jarzębowskiego – Karolina Smyk, jury XX Festiwalu Górskiego w Lądku Zdroju
O Autorze
Imię i nazwisko: Hubert Jarzębowski
Rok urodzenia: 1988 r.
Miejsce zamieszkania: Zakopane
Narodowość: Zakopianin
Zawód: Przewodnik tatrzański, pilot wycieczek, tłumacz, doktorant na
filologii słowiańskiej UJ
Hobby: Przedzieranie się przez kosówkę, w celu zdobywania
niewybitnych szczytów Tatr Zachodnich, trzecioligowe zespoły heavy metalowe z
lat 1979-1994, psy, pisanie
Ulubione góry: Krywań, Młynarz, Ganek, Brdarowa Dzwonnica w
Kopach Liptowskich, Monviso w Alpach Kotyjskich, Góry Przeklęte, Gorgany.
Ulubione książki: Władysław Cywiński "Góral z Wilna.
Tatry, Seks, Polityka" oraz "Tatry. Przewodnik szczegółowy" - wszystkie tomy.
Poza tym: E. M. Remarque "Czarny Obelisk", W. Jerofiejew "Moskwa-Pietuszki", M. Bułhakow "Mistrz i Małgorzata", B. Schulz "Sklepy Cynamonowe", F. A. von Hayek "Konstytucja Wolności", K. May "Winnetou", A. Lindgren "Dzieci z Bullerbyn", W. Łysiak "Flet z Mandragory", opowiadania H. P. Lovecrafta i E. A. Poe, M. Kundera "Nieznośna Lekkość Bytu", O. Pavel "Śmierć Pięknych Saren", "Wielka Encyklopedia Tatrzańska", Lautreamont "Pieśni Maldorora", A. Jarry "Król Ubu", F. Rabelais "Gargantua i Pantagruel", T. Baranowski "Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa".
Poza tym: E. M. Remarque "Czarny Obelisk", W. Jerofiejew "Moskwa-Pietuszki", M. Bułhakow "Mistrz i Małgorzata", B. Schulz "Sklepy Cynamonowe", F. A. von Hayek "Konstytucja Wolności", K. May "Winnetou", A. Lindgren "Dzieci z Bullerbyn", W. Łysiak "Flet z Mandragory", opowiadania H. P. Lovecrafta i E. A. Poe, M. Kundera "Nieznośna Lekkość Bytu", O. Pavel "Śmierć Pięknych Saren", "Wielka Encyklopedia Tatrzańska", Lautreamont "Pieśni Maldorora", A. Jarry "Król Ubu", F. Rabelais "Gargantua i Pantagruel", T. Baranowski "Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa".
Ulubieni ludzie: Stanisław Ignacy Witkiewicz, Władysław
Cywiński, Lemmy Kilmister, Władysław Hasior, Stanisław Szukalski, Friedrich August von Hayek, Howard Philips Lovecraft, Alice Cooper, Wiktor Coj
Karola Englischa portret wielokrotny
Dwie fotografie
Znamy dwa
portrety Karola Englischa. Na pierwszym widzimy nastoletniego chłopaka o
pucułowatej twarzy, z ładnie uczesanymi włosami z przedziałkiem, młodzieńczym
wąsem oraz postawą ciała i uśmiechem mającymi świadczyć o wielkiej pewności
siebie. Ubrany jest dość osobliwie. Jak prawdziwy młody dżentelmen końca XIX
wieku ma na sobie białą koszulę z kołnierzykiem i krawat w paski. W odróżnieniu
od innych chłopców z wyższych sfer na grzbiet do zdjęcia założył jednak szarą
wojskową kurtkę, na ramię zarzucił skórzaną torbę i przepasał się konopną liną.
Jest największym zdobywcą tatrzańskich szczytów, najlepszym taternikiem swoich
czasów. I chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli.
Na drugim zdjęciu
widzimy mężczyznę o surowym wyrazie twarzy. Jego oblicze poorane jest
zmarszczkami, ma bujne wąsy i odsłoniętą pierś. Nie ma niczego do udowodnienia
i niczego od ludzi nie chce. Dużo w życiu przeszedł. Jedyne co łączy te dwie
postaci to zarzucona na grzbiet konopna lina. Tylko ona jest ta sama. Chociaż Englisch
był wykluczony przez całe środowisko górskie i nie był mile widziany w Tatrach
nie porzucił wspinaczki. Był alpinistą i asem wywiadu, a zdjęcie wykonano dwa
lata przed największym sprawdzianem życia - wybuchem II wojny światowej.
Fotografia pierwsza
Gdy w 1896 roku
mama - Antonina Englisch pierwszy raz zabrała go w Tatry, Karol miał piętnaście
lat. Już rok później stanęli we trójkę, z przewodnikiem Johannem Hunsdorferem
starszym jako pierwsi ludzie na wierzchołku Jaworowego szczytu. Tatry były
wówczas jeszcze dzikie i niedostępne. Jeszcze dwie dekady wcześniej po Tatrach
chadzano głównie gromadnie, w towarzystwie wielu góralskich przewodników i przy
akompaniamencie muzyki. Nowoczesne, sportowe podejście do wspinaczki jeszcze
nie istniało. Wiele szczytów i turni czekało na swych zdobywców. Do ich
zdobycia nawet bardziej niż siła i wytrzymałość potrzebna była nieskrępowana
fantazja, rozmach i zapał. Nie licząc oczywiście odpowiedniej zapłaty dla
spiskich przewodników. Największymi zdobywcami owych czasów okazali się uczeń
krakowskiego gimnazjum i jego mama.
W ostatnich
latach XIX wieku padły Dzika Turnia, Mały Kołowy, Czarny Szczyt, Rogata Turnia,
Podufała Turnia. Nic w Tatrach nie udało się Karolowi zdobyć tylko w roku 1899
roku, gdyż w nagrodę za dobrze zdaną maturę matka zabrała go w Alpy. XX wiek
zaczął się od Wielkiej Granackiej Turni i Wielkiego Kościoła, po których
przyszła kolej na Śnieżny Szczyt, Mały Jaworowy, niezliczone turnie w Jaworowej
Grani i Nowoleśnej Grani. Góra padała za górą, nieznane dotychczas nikomu
wierzchołki otrzymywały po zdobyciu nazwę. Niemalże całe Tatry wysokie należały
do Karola.
Jako jeden z
pierwszych chodził też zimą, na nartach. W ten sposób zwiedził między innymi Sławkowski
Szczyt, Krzyżne Liptowskie i Krywań.
Zespół
wspinaczkowy matki i syna nie należał do codziennych zjawisk. Chociaż chodząca
po górach kobieta nie budziła już zdziwienia i szoku, jak przed trzydziestu
laty, jednak panie ograniczały się na ogół do dobrze znanych szlaków, choć,
trzeba dodać, niekoniecznie łatwych. Antonina Englisch była prawdziwym
wyjątkiem.
Nic dziwnego, że
poczynania rodziny Englischów budziły zaciekawienie, podziw oraz zawiść.
Dodatkowo podróżowali Tatry w inny sposób niż pozostali turyści. Wycieczki
zaczynali u podnóża gór, dolin przebywali nocami furkami, nigdy nie biwakowali
pod ścianami.
Kolejne wejścia
na dziewicze turnie z pewnością cieszyły Karola. Chciał jednak dokonać czegoś
większego, zapisać się w historii i panoramie Tatr na zawsze.
Podobnie jak
zdobycie Matterhornu oznaczało koniec klasycznej epoki alpinizmu zdobywczego, w
Tatrach jedna góra pozostawała symbolem niedostępności. Był to Ostry Szczyt
(2360 m), niewielka, ale bardzo śmiała turnia w grani głównej Tatr pomiędzy
dolinami Jaworową na północy i Staroleśną na południu.
Góra uchodziła za
niemożliwą do zdobycia. Karol nie mógł nie spróbować.
Pierwszy raz
Englischowie wyprawili się na Ostry Szczyt już w 1900 roku w towarzystwie dwóch
Johannów Hunsdorferów - ojca i syna, najlepszych przewodników na Spiszu (pani
Antonina z pochodzenia Austriaczka lepiej czuła się w towarzystwie przewodników
niemieckojęzycznych niż polskich górali). Nie udało się wejść na szczyt.
Zdobyto tylko "południowy wierzchołek". Stary Hunsdorfer nazywa
Szpiczasty Szczyt "przeklętym psem", a nie górą.
Rok później
ambitny taternik ze Śląska, Karl Jurzyca udowodnił, że nie istnieje nic takiego
jak "południowy wierzchołek Szpiczastego Szczytu". Nie wszystko, co
Karol ogłaszał w niemieckiej, polskiej i węgierskiej prasie było całkowitą
prawdą.
Nie zmieniło tego
nawet opublikowanie przez Karola fotografii na której góra rzeczywiście miała
dwa wierzchołki...
W 1902 roku Karol
oraz jego przewodnicy dokonują prawdziwego oblężenia góry. Zamawiają dziesięć
metalowych haków u miejscowego kowala i codziennie umieszczają w północnej
ścianie po jeden, dwa. Po przeszło tygodniu wytężonej pracy decydują się na
atak szczytowy.
25 sierpnia 1902
roku niemożliwa do zdobycia góra znajduje pogromców. Na wierzchołku staje
Johann Hunsdorfer starszy, drugi doskonały przewodnik - Johann Strompf oraz
matka z synem.
Karol macha na
wierzchołku biało-czerwoną flagą, by zrobić na złość nielubiącemu Polaków
właścicielowi Doliny Jaworowej, księciu Hohenlohe oraz rówieśnikom, którzy
widzą w nim syna austriackiego serwilisty. Pani Antonina dla zachowania dobrych
obyczajów przed wykonaniem fotografii na szczycie zakłada elegancką suknię oraz
kapelusz z szerokim rondem.
Karol zakopuje
głęboko pod kamieniami swój bilecik wizytowy. Chociaż ma dopiero 21 lat, nieco
na wyrost, tytułuje się "doktorem nauk prawniczych". Zostanie on znaleziony
dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych przez Laco Šedivego i Milana
Rybanskiego.
"Spiczasty
wzięty - Carolus Victor" - telegram takiej treści Karol wysyła do Janusza
Chmielowskiego bezpośrednio po zejściu do Smokowca. Najtrudniejsza góra w Tatrach
zdobyta - Karol zwycięzca.
Karol zwycięzca.
Tak musiał myśleć o sobie chłopiec z pierwszej fotografii. Dla lepszego efektu
dramatycznego teksty o swym wyczynie ilustruje zdjęciami wspinaczki na
wspaniałą iglicę skalną.
Niestety nie jest
to Ostry Szczyt, a Aiguille d'Argentière w Alpach nieopodal Chamonix, a
uwiecznionym na fotografii śmiałkiem nie jest Karol.
W 1903 roku Karol
przechodzi grań między Polskim Grzebieniem a Gerlachem, zdobywa Ostrą, Krótką i
grań Soliska. Samotnie wchodzi na Zachodni Szczyt Wideł, co w tamtym czasie
stanowiło wielką rzadkość. Kończy prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i
zaczyna pracę. Coraz rzadziej bywa w Tatrach, coraz częściej w Alpach. W końcu
przestaje w Tatry przyjeżdżać niemal zupełnie.
Fotografia druga
Pierwsi byli
Alfred Martin i Günter Oskar Dyhrenfurth. Przeprowadzili badania i doszli do
wniosku, że nie wszystko wyglądało tak jak Englisch przedstawiał. Tu -
wyretuszowane albo zgoła nieprawdziwe fotografie, tam - mgliste i niejasne
opisy, jeszcze gdzie indziej - brak jakichkolwiek śladów po jego obecności w
terenie. Stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że nie był pierwszym, który
wszedł na Gerlach granią od Polskiego Grzebienia, gdyż ten zaszczyt przypadł w
udziale Alfredowi Martinowi. To nie Karol był pierwszym zdobywcą Grani Solisk,
lecz Dyhrenfurth. Wiele innych gór zostało odebranych Karolowi i rozdzielonych
pomiędzy zainteresowanych.
Później nadszedł
czas Romana Kordysa. Rozwinął on oskarżenia swych niemieckich kolegów w
opublikowanym w "Taterniku" w 1907 roku artykule "Mistyfikacye w
taternictwie". Udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że Karol Englisch nie
wszedł na prawie żadną górę pierwszy. W jednych przypadkach kłamał o swoim
wejściu, w innych... przyznawał sobie pierwszeństwo na szczytach, które w ogóle
nie istniały!
Te szczyty, które
jeszcze nie były zajęte przez Martina, Dyhrenfurtha, Dubkego, Rumpelta,
Fabescha i Boehna, Korys rodzielil po równo między siebie i swych najbliższych
przyjaciół z Lwowa - Zygmunta Klemensiewicza i Jerzego Maślankę. Wszyscy trzej
byli po pięć lat młodsi od Karola i w Tatry trafili zaraz po nim.
Skąd te ataki? Po
części stąd, że na nie po prostu zasłużył. Po części z zamiłowania do prawdy.
Ze szczerej chęci "oczyszczenia tatrzańskiej literatury turystycznej z
bezliku jego wieloletnich a bezprzykładnych fałszerstw". dlatego, że Ci
wszyscy młodzi chłopcy sami chcieli być kochani i podziwiani. Sami chcieli
widzieć się i być widzianymi jako zwycięscy. Jako Alfredus Victor czy Romanus
Victor...
Dla wszystkich
było jasne, że nazwisko Karola Englischa to synonim kłamstwa, mitomanii,
oszustw i konfabulacji.
Taki stan
utrzymał się przez wiele lat. Englisch nie bronił się. Milczał. Zajmował się
innymi sprawami. W 1919 roku uczestniczył w konferencji pokojowej w Paryżu,
pracował jako profesor statystyki, następnie wstąpił do polskiego wywiadu. Nie
przestaje wspinać się w Alpach.
Karol widział
Tatry inaczej niż jemu współcześni. Bliżej mu było raczej do spojrzenia
Władysława Cywińskiego, skoncentrowanego na najmniejszych szczegółach, na
wyławianiu z morza turniczek i skałek takich, które można zdobyć, nadać im
nazwę i powiększyć w ten sposób Tatry o nową górę, dwie przełęcze i
przynajmniej dwie nowe ściany.
Na tym właśnie
polegał jeden z aspektów "sprawy Englischa". Współcześni taternicy
nie umieli dostrzec gór, które on dostrzegał. Nie byli w stanie. Stąd
oskarżenia, że niektóre ze zdobytych przez niego szczytów nie istniały. Noże,
Turnia Hillera, Szczyt Weissa, Szczyt Eljasza istniały jak najbardziej! Ale
tylko on je widział...
Gdy w 1941
Komenda Główna Związku Walki Zbrojnej zdecydowała się rozbudować "Stragan" - a więc sieć
głębokiego wywiadu - na tereny Rzeszy, sześćdziesięcioletni Karol natychmiast
do niego przystąpił. Uważał to za swój obowiązek jako najstarszego urzędnika w
stanie spoczynku reprezentującego Rzeczpospolitą we Wiedniu. Przyjął pseudonim
"Tatrzański". Był na Matterhornie, Trygławie, na Monte Rosa i w
Dolomitach, a jednak najbardziej tęsknił za górami młodości, w których był
persona non grata.
Od tego momentu
najmniejsze potknięcie lub błąd w sztuce groziły śmiercią.
Karol stanął na
czele siatki II Oddziału, przez dowódców przeznaczony był do zadań specjalnych.
O skali jego działań z braku źródeł i pełnej konspiracji pewnie nie dowiemy się
nigdy. Jak widać sława nie była dla niego najwyższą wartością...
Stworzył raport o
przewidywanych metodach stosowania broni chemicznej przez Wehrmacht, wskazał
lokalizacje wielu fabryk broni i amunicji, w tym lotniczych w Wiener Neudorf,
Mödling i Enzesfeld, i opracował szkice stanowisk artylerii przeciwlotniczej we
Wiedniu. Pod pseudonimem "Tatrzański" napisał długie i szczegółowe
raporty dotyczące niemieckich urządzeń przemysłowych; konieczności i sposobach
tworzenia organizacji podziemnej wśród polskiej młodzieży wywiezionej do
Niemiec do pracy, czy o wykorzystywaniu przez Niemców materiałów dawnych
ministerstw galicyjskich.
Tyle wiemy z aktu
oskarżenia w sprawie 8 J 251/44G. Grupa Karola została zdekonspirowana w 1943
przez zdrajcę Ludwika Kalksteina i jego konkubinę Blankę, agentów Gestapo w
polskim wywiadzie. Tych samych, którzy odpowiadają za zatrzymanie generała
Grota-Roweckiego. Karol Englisch siedział w więzieniach Margarethengefängs i
Untersuchungshaftenstalt I.
Do zakładu
karnego przewożą go razem z innym taternikiem, Staszkiem Słonką, który zaraz po
wojnie jako pierwszy poinformował polskie środowisko górskie o losie Karola
Englischa.
Ruszają procesy.
Wyrok był z góry ustalony - śmierć. Trzeba było jednak rozegrać teatr, by móc
odczytać tę przerażającą formułę - "In Namen des deutschen Volkes", w
imieniu narodu niemieckiego, w majestacie prawa. Podczas rozprawy pytano
oskarżonych wyłącznie o imię i nazwisko, nic więcej. Karol, czyli
"Tatrzański", "Katarzyna", czyli Władysława Maciesza, Zofia
Kubusko i Rudolf Zwasta. Wszyscy skazani na śmierć. 14 marca Berlin zatwierdza
wszystkie wyroki, a dwa tygodnie później wojska radzieckie wkraczają do
Austrii. Skazani czekają.
5 kwietnia, a
więc dzień przed tym, kiedy radzieckie czołgi dotarły do przedmieść Wiednia,
Karol oraz czterdziestu trzech innych skazanych mężczyzn zostaje wyciągniętych
z celi śmierci i pognanych na piechotę pod eskortą do więzienia w Stein an der
Donau. Osiem dni później Wiedeń zostaje zdobyty przez Drugi i Trzeci front
Ukraiński.
Wiedeń płonie,
między ruinami grasują bandy napadające na bezbronnych ludzi, a dyrektor
więzienia w Stein nad Dunajem podejmuje decyzję o zwolnieniu więźniów. Wie, że
wojna jest przegrana. Zamiast uwolnić wszystkich przetrzymywanych od razu,
każdy stojący na dziedzińcu musi przejść przez czasochłonne i żmudne procedury
biurokratyczne.
"Katarzyna"
wychodzi na wolność. Kilka dni wcześniej zwolniono wszystkie inne kobiety.
Skazane zostały na śmierć przez zgilotynowanie. We Wiedniu nie było jednak
żadnej gilotyny i kobiety zostały ułaskawione.
Pozostali
więźniowie jednak stoją i czekają na wolność, od której dzieli ich już tylko
biurokracja, aż nagle do więzienia wpada fanatyczny oddział SS. Rozpoczyna się
masakra. Esesmani mają karabiny maszynowe, wszyscy na dziedzińcu padają martwi
pod ich kulami. Ludzie kryją się po korytarzach, w celach, w stołówce, w
piwnicach. Wszyscy jednak zostają znalezieni i bestialsko zamordowani, włącznie
z dyrektorem więzienia i strażą. Czterysta bezsensownych śmierci. Karol również
nie zdołał się ukryć. Ginie od esesmańskiej kuli śmiercią bohatera.
Nawet najbardziej
zaciekli przeciwnicy po upływie czasu zauważyli, że ta błaha w swej istocie
sprawa. Spór młodych chłopaków pragnących dokonywać wielkich rzeczy i być
docenianymi wymknął się spod kontroli.
Roman Kordys
niedługo przed śmiercią oceniał Karola zupełnie inaczej, niż gdy w wieku 21 lat
pisał "Mistyfikacyje w taternictwie":
"(...) droga
Englischa zaimponowała nam niesłychanie... odwaga zaatakowania tak
nadzwyczajnie stromej, nie przerwanej żadnym piętrem, zdawało się nam
niebotycznej, czarnej, odstraszająco groźnej ściany, zostawiła daleko za sobą
wszystko, cośmy dotychczas poznali w Tatrach... A i potem - przez dłuższy czas
- był dla nas Ostry Szczyt symbolem najtrudniejszego wierchu tatrzańskiego i
miernikiem wszystkich nowych i starych zuchwałych zdobyczy
taternickich..."
Karola Englischa portret wielokrotny
Znamy dwie
fotografie Karola Englischa. Jego portretów jest jednak o wiele więcej. Jeden
namalował sam - swymi przejściami i tekstami o nich. To jest Karol Zwycięzca,
Carolus Victor. Zwycięzca, który nie potrafi powstrzymać się przed dziecinnym
retuszowaniem fotografii, by być bardziej kochanym.
Drugi namalowali
jego wrogowie. Jest to Karol Kłamca. Kłamca, któremu wszyscy zazdroszczą.
Trzeci portret
namalował w latach siedemdziesiątych historyk taternictwa Bolesław Chwaściński
w tekstach opublikowanych w "Taterniku" i "Wierchach".
Dzięki solidnej i rzetelnej pracy oczyścił imię Karola, udowodnił, że
faktycznie był on największym zdobywcą tatrzańskich wierchów. Tam też odmalował
piękna wojenną kartę życiorysu Karola. Tę na której Englisch na nowo namalował
swój portret jako Zwycięzcy. Tym razem prawdziwego.
Tekst ukazał się w "Taterniku" nr 4 / 2015
Wstęp do wydania elektrycznego
(przepraszam, ale nie mogłem powstrzymać się przed użyciem słowa "wspakultura")
Miła
Czytelniczko, Miły Czytelniku!
Życzę miłej lektury
elektronicznej wersji mojej debiutanckiej powieści, zatytułowanej "Carolus
Victor". Zdecydowałem się na
opublikowanie jej w Internecie za darmo, gdyż uważam, że najlepszą reklamą
książki jest jej treść. Po co kupować książkę nic nie wartą, nieciekawą, taką
do której nie będzie się wracało? Jak inaczej przekonać się, czy książka jest
warta zakupu niż czytając ją?
Jestem przekonany, że powszechna
dostępność treści "Carolusa" zadziała na jego korzyść. Za wzór
służyli mi muzycy Motörhead, Burzum i wielu innych zespołów, którzy wiedzą, że
najlepszą reklamą dobrej twórczości jest ona sama i po premierze nowych albumów
publikują je w Internecie za darmo.
Wydawnictwo Stapis, redakcja,
korekta oraz, przede wszystkim, ilustratorka - Dorota Tylka wykonali kawał dobrej
roboty. Ja też włożyłem w napisanie "Carolusa" mnóstwo pracy, która
zresztą sprawiła mi ogromną radość. Jeśli jej owoce sprawiły przyjemność
również Tobie - zakup książkę (jest pięknie wydana!) lub poleć ją znajomym,
rodzinie, podsyłaj link dalej, napisz o niej w Internecie. Niech ta historia
żyje. A razem z nią niech żyje wolna kultura, niezależna od grantów, układów,
nagród, dotacji i stypendiów. Na pohybel wspakulturze!
Prolog. 6.06.5+1 - Śmierć rzeźnika Rodrigo
Siódmego czerwca 1951 roku we więzieniu Landsberg
wykonano na osądzonych w Norymberdze zbrodniarzach wojennych ostatnich siedem
egzekucji w historii Republiki Federalnej Niemiec. Na stryczku zawisł główny
zarządca obozów koncentracyjnych - Oswald Pohl, czterech skazanych w procesie
Einsatzgruppen, adiutant komendanta obozu w Buchenwaldzie oraz oficer
łącznikowy jednego z podobozów Dachau.
Najczęstszym tematem rozmów mieszkańców kilku
spokojnych ulic naokoło dzisiejszego Parku Icchaka Rabina w dzielnicy Miraflores
w Limie była natomiast tajemnicza śmierć rzeźnika, Rajmunda Tomzhinskiego,
którego zaniepokojeni klienci znaleźli dzień wcześniej powieszonego na zapleczu
sklepu z wędlinami przy ulicy zwanej dzisiaj Berlińską.
Tomzhinsky w Peru mieszkał czwarty rok. Trafił tu
po przeprowadzce z Buenos Aires. Twierdził, że jest z pochodzenia Polakiem i
walczył po stronie aliantów. W Ameryce Południowej znalazł się pod koniec
wojny, gdy postanowił opuścić zniszczone rodzinne miasto i zamieszkać u rodziny
w Argentynie. Pokłócił się z krewnymi w niejasnych okolicznościach i z jedną
walizką w ręce trafił w końcu do Miraflores. Tu znalazł pracę jako rzeźnik.
Musiał jednak utrzymywać kontakty z dużą częścią rodziny, gdyż listonosz
odwiedzał go codziennie. Pan Rajmund nie wydawał się szczególnie zadowolony z
korespondencji, ale odbierał wszystkie listy. Sam do nikogo nie pisał.
W pracy ceniono go ze względu na skrupulatność,
sumienność i wielkie umiłowanie porządku. Do profesji rzeźnika się nadawał,
gdyż widok krwi nie robił na nim żadnego wrażenia. Wyjaśniał ciekawskim
klientom, iż podczas wojny przyzwyczaił się do krwi. Była to jedna z niewielu
rzeczy, jakie kiedykolwiek powiedział o latach wojennych. Gdy rozmowa schodziła
na ten temat pan Tomzhinsky zazwyczaj po prostu milczał. Rzeźnik wspominać nie
chciał, a sąsiedzi postanowili nie ciągnąć go za język, by nie rozgrzebywać
świeżych ran. Z pewnością wycierpiał wiele z rąk nazistów. Cała dzielnica
nazywała go pieszczotliwie Rodrigo, by mógł poczuć się w Miraflores jak w domu.
Jego Hiszpański był twardy i skrzekliwy, zapewne
jak polszczyzna, a po wewnętrznej stronie lewego ramienia miał wytatuowaną
literkę "A". Zapytany zdradził niechętnie, że na cześć swojego brata,
Adama, zamordowanego w więzieniu Stein an der Donau przez Niemców.
Ulica Berlińska huczała od plotek. Ludzie
debatowali, czy było to samobójstwo, czy morderstwo. Pana Rajmunda znaleziono
powieszonego na konopnej linie
przywiązanej do rzeźnickiego haka za pomocą, stosowanego przez marynarzy
i alpinistów, węzła zwanego wyblinką. W otwartej sklepowej kasie znajdowała się
wystarczająca ilość pieniędzy do pokrycia miesięcznych rachunków. Motywy
rabunkowe były wykluczone, a w samobójstwo pana Rajmunda sąsiedzi nie chcieli
uwierzyć.
- Czemu ktoś, kto znalazł siłę by przeżyć wojenną
zawieruchę miałaby popełnić samobójstwo zaraz po znalezieniu raju na ziemi w
Miraflores? Bardzo kochał porządek. Nie powiesiłby się tak bez uprzedzenia
stałych klientów, że będą musieli nazajutrz pójść po wołowinę do masarni
Lopeza. Tam jest przecież bardzo drogo.
- Może jakieś nieznośnie powracające wspomnienia?
Może kogoś wydał podczas wojny? Albo przeżył obóz i nie mógł zapomnieć o tym,
co tam widział?
- Gadasz bzdury, Juanito. Rodrigo był zbyt twardy.
Idę o zakład, że go zamordowano. Popatrz na datę: szósty - szósty -
pięćdziesiąty pierwszy. Pięć plus jeden równa się sześć. Trzy szóstki. To nie
może być przypadek, to musieli zrobić Żydzi.
- Chyba wyznawcy diabła, drogi Manuelo. Ale nawet
ci nie pogardziliby pieniędzmi z jego kasy.
- Dlaczego po prostu nie zastrzelili? Przecież w
otwartej szufladzie leżał pistolet Parabellum...
- Widziano go w barze z jakimś Polakiem.
Rozmawiali o górach...
- Polak przecież nie zabiłby rodaka...
- Kto wie? W dzisiejszych czasach wszystko jest
możliwe. A jeśli Rodrigo wcale nie był z Polski? Może się ukrywał jak ten
Mengele?
- Nawet tak nie mów. Szargasz pamięć po tym złotym
człowieku...
- Ciekawe czemu nigdy nikogo nie zaprosił do
siebie?
Po wejściu do mieszkania denata policjantom ukazał
się dziwny widok.
Miłujący porządek, pedantyczny i wąsaty starszy
pan mieszkał wśród ogromnych stosów papieru. Po wszystkich pokojach; po kuchni,
przedpokoju i łazience walały się setki, tysiące depesz, telegramów i kartek.
Koperty leżały dosłownie wszędzie: na podłodze, na półkach, między przyprawami
w kuchni, obok toalety. Wystawały z
otwartych szuflad i niedomkniętych szaf. Mieszkanie rzeźnika przypominało
siedzibę biura rachunkowego przez które przeszła trąba powietrzna.
Treść listów była bardzo tajemnicza. Żadnych
historii rodzinnych, korespondencji miłosnej, gróźb od wierzycieli, ani
pozdrowień od krewnych z Buenos Aires. Żadnych wierszy, wpisów do pamiętnika,
kolejnych rozdziałów powieści. Żadnych rachunków, reklam, kartek z kalendarza,
wycinków gazet. Wszystkie zawierały tylko dwa słowa: Carolus Victor.
Policja szybko uznała, że to imię i nazwisko i
rozpoczęła poszukiwania tajemniczego Carolusa. Jeśli ktoś miał coś wiedzieć o
okolicznościach śmierci rzeźnika, to
tylko on. Pod uwagę brano wszelakich emigrantów, szczególnie z Polski, mogących
się ukrywać pod tym pseudonimem. Przeróżnych Karlów i Karolów Wiktorów,
Wiktorów K., Wiktorie K. i Karoliny W.... Następnie sprawdzono wszystkich
mieszkających w okolicy Charlesów i Carlosów. Nie pominięto nawet wariata
podającego się za Karola Wielkiego. Niestety żaden przesłuchany nic nie
wiedział i śledztwo szybko utkwiło w martwym punkcie.
- To ten Carolus zamordował rzeźnika, mówię wam -
takie zdanie można było usłyszeć w okolicznych kawiarniach wielokrotnie przez
następne tygodnie. Podejrzany najczęściej demaskowany był jako Żyd, członek
jakiejś sekty, mason lub nielubiany sąsiad. Byli też tacy, którzy przekonywali,
że pana Rodrigo zamordował rzeźnik Lopez, rozwścieczony konkurencyjnymi cenami
wołowiny, który faktycznie najbardziej skorzystał na całej sprawie.
Winnego jednak nie znaleziono w Miraflores, ani w
całej Limie, ani nigdzie indziej w Peru i sprawa do dziś pozostaje
niewyjaśniona.
Fragment o burzliwych dziejach pierwszego wejścia na Sfinksa w Dolinie Strążyskiej
Siedzieli na polanie na kocu razem z mamą i tatą.
Była to jedna z niewielu, a może nawet jedyna wycieczka w góry, w której
uczestniczył jego ojciec - sędzia E. Mama częstowała go ciasteczkami, ojciec
gwarzył o czymś ze starym bacą z orlim nosem i pił żętyce z drewnianego
czerpaka. Małego Karola fascynowała ściana Giewontu, spytał mamy, czy mogą
pójść na wierzchołek. Pani Antonina uśmiechała się łagodnie i tłumaczyła, że na
takie wielkie góry przyjdzie jeszcze czas, że musi zacząć od czegoś mniejszego.
Opowiadała, że tu w Tatrach Zachodnich jest bardzo dużo mniejszych górek, a
raczej zalesionych wzgórz zwanych reglami od których może zacząć swoją przygodę
z taternictwem. Karol płakał. Krzyczał, że koniecznie chce iść na Giewont,
tylko na Giewont i że nie interesują go regle, bo regle są dla dzieci. On chce
zdobyć wszystkie największe góry świata, a nie najmniejsze!
Wtem furką na polanę wjechała druga rodzinka.
Elegancki, wyprostowany jak struna ojciec z sumiastym wąsem, młoda kobieta w
szerokiej sukni i taki jak on brzdąc. Malec nie chciał wejść do szałasu,
opierał się, nie chciał pić żętycy, ani bawić się z owcami. Szarpał mamę za
rąbek sukni i wskazywał palcem wysoko w górę, na pusty, dziki, milczący,
oddalony o setki tysięcy mil wierzchołek Giewontu. Kobieta uśmiechała się,
kręciła głową i zachęcała go, żeby podszedł bliżej pasterza, żeby się nie bał.
Malec spuścił nos na kwintę i zaczął smętnie wrzucać kamyczki do potoka. Po
chwili wyraźnie zainteresował się jakimś punktem na polanie, wlepił w niego
wzrok i wpatrywał się jak zahipnotyzowany. Karol również tam spojrzał i doznał
olśnienia: na polanie stał ogromny, większy niż krakowskie kamienice - a
przynajmniej tak się mu wówczas wydawało - głaz. Spytał się mamy, co to jest.
Pani Antonina powiedziała mu, że turyści nazywają ten kamień Sfinksem. Sfinks!
Mama pokazywała mu kiedyś w książce ryciny przedstawiające egipskie piramidy
oraz tajemniczego Sfinksa, ten jednak wydał się mu stokroć większy i
dostojniejszy, niż jego starożytny pierwowzór.
- Mamo, czy ktoś kiedyś był na Sfinksie? - zapytał
Karol.
Pani Antonina uśmiechnęła się szeroko.
- Och, mój mały zdobywco. Nie wiem, nigdy nie
widziałam, żeby ktoś tam wszedł. Wiesz, dorośli często kierują swój wzrok
nie wiadomo gdzie, a nie zwracają uwagi na rzeczy, które mają na wyciągnięcie
ręki. Jak chcesz, możesz zostać zdobywcą Sfinksa.
- Nie wyrażam zgody. - powiedział surowo pan
prokurator E. - To zbyt niebezpieczne. Można sobie złamać nogę. Nie chcę, żeby
w Krakowie mawiano, że jestem wyrodnym ojcem, który pozwala mojemu synowi na
takie głupstwa.
- Ależ Papo... - zasmucił się Karol.
- Puść go. - wstawiła się za synem pani Antonina.
- Ciągnie go do gór, alpinizm to najlepsza szkoła charakteru.
- Ależ moja droga, my nie mówimy teraz o
alpinizmie tylko o wspinaczce na głaz. To małpie figle, a nie alpinizm.
- Karol jest dzieckiem. Przecież jako dorosły
człowiek nie będzie się wspinał po kamieniach, gdy już odkryje prawdziwe góry.
Kiedyś trzeba zrobić pierwszy krok. Ty też nie od razu zostałeś prokuratorem.
- Dobrze. Pozwalam. Ale wiedz Karolu, że mi się
takie wygibasy wcale nie podobają, powinieneś spoważnieć...
Pan prokurator pewnie ciągnąłby swój wywód jeszcze
długą chwilę, gdyby jego, dotychczas wpatrujący się w niego błagalnym wzrokiem
syn, nie odwrócił się z okrzykiem "dziękuję, papo!" i nie pobiegł
galopem w stronę głazu.
W połowie drogi Karol zreflektował się, że nie
może tak dziko biec w stronę głazu, gdyż ten drugi chłopiec mógłby zauważyć, że
dzieje się coś podejrzanego i samemu zachcieć zostać pierwszym zdobywcą
Sfinksa. Zwolnił i począł się teatralnie rozglądać wkoło, że niby podziwia
piękne tatrzańskie kwiaty, cudowne owieczki i wsłuchuje się w mowę potoka.
Udawanie niewiniątka przerwał mu nagły dreszcz na plecach: gdzie jest ten drugi
bachor? Jeszcze przed chwilą, zanim jego ojciec zaczął przynudzać, bawił się
przy wodzie. Spojrzał w stronę kamienia i z przerażeniem odkrył, że od drugiej
strony wystaje czubek głowy i dwie wczepione kurczowo w skałę dłonie.
Pobiegł co sił w nogach, okrążył kamień i zobaczył
swojego pierwszego w życiu wroga jak próbuje się podciągnąć na rękach i położyć
prawe kolano i łydkę na grani wierzchołkowej Sfinksa. Półtora metra nad ziemią.
W instynktownym odruchu chwycił go za stopę i ściągnął w dół. Chłopiec upadł na
ziemię i zaczął płakać. Karol, który wcześniej wypatrzył najlepsze chwyty i
stopnie, skoczył na ścianę głazu, wbił palce w to samo miejsce, gdzie przed
chwilą miał je jego przeciwnik i usiłował się z całych sił podciągnąć. Nie
potrafił, nogi wydawały się zrobione z ołowiu. Po chwili poczuł szarpnięcie i
przy dźwiękach strasznego wyzwiska "masz za swoje, ty ośle
dardanelski" zaczął spadać w otchłań. Poczuł ciepło na kolanie, a po
chwili buty na plecach. Stanowił podnóżek dla swego ostrzyżonego "na
grzybka" adwersarza w króciutkich porteczkach, który tym sposobem,
bezwiednie, stał się pionierem stosowania w Tatrach techniki sztucznych
ułatwień. Niczym koń próbował go strącić, nie udała mu się jednak ta sztuka,
gdyż chłopak szybkim ruchem przeskoczył na skałę. Od wierzchołka dzielił go
tylko krok.
Zawiódł go mózg, obmyślając taktykę. Zawiodły ręce
i zawiodły nogi. Postanowił skorzystać z ostatniej deski ratunku. Zębów. Wpił
się najsilniej jak potrafił w łydkę chłopczyka, który zawył jak nieboskie
stworzenie, chwilę próbował potrząsać nogą, żeby pozbyć się wgryzionego w
siebie intruza, w końcu jednak skapitulował i z bólu puścił głaz. Chłopak był
unieszkodliwiony. Leżał w kurzu, cały brudny, z zakrwawioną łydką i beczał.
Karol najspokojniej w świecie ułożył ciało na chwytach i stopniach i trzema
zwinnymi ruchami znalazł się na najwyższym punkcie głazu.
Nigdy później nie potrafił osiągnąć już takiego
uczucia. Głaz przewyższający o kilkadziesiąt centymetrów trawę wydawał się mu
najwyższym wierzchołkiem świata, przewyższającym o całe mile pułap chmur, a on
sam był najprawdziwszym zwycięzcą. Rozłożył szeroko ręce i twarz skierował w
stronę słońca, wydawało mu się, że po drabinie promieni bez problemu by doszedł
i tam. Czuł na twarzy delikatny wietrzyk, słyszał płacz swego upodlonego
przeciwnika, a z oddali dochodziły do niego nieco nierealne, przytłumione głosy
"ale dostaniesz lanie!" i "co ten barbarzyńca zrobił naszemu
Romusiowi!". Wiedział, że za tę chwilę triumfu zostanie ukarany, ale nie
robiło to na nim najmniejszego wrażenia. Było mu tak dobrze
Karolowi bardzo trudno było przejść przez Smokowiec niezauważonym.
Fragment o Panu Ciasteczko, demonicznym dziennikarzu "Przeglądu Kucharskiego"
Karolowi bardzo trudno było przejść przez Smokowiec niezauważonym.
- Psst - idącego szybkim krokiem, zamyślonego i
nerwowym ruchem obracającego obrączkę w kieszeni marynarki Karola z zadumy
wyrwał syk dochodzący zza krzaków dzikiej róży. - Psst, tutaj, tutaj.
Westchnął i zszedł z alejki. W miejscu, które
stuprocentowo demaskowało człowieka mającego wiele do ukrycia, siedział
elegancki mężczyzna w angielskim żakiecie w paski i kapeluszem przewiązanym
modną brzoskwiniową wstążeczką, strzygł wąsami i uśmiechał się przyjaźnie.
Włożył dużo wysiłku by wyglądać najuczciwiej jak tylko się da, kiedy czai się
za krzakiem i syczy na przechodniów.
- Panie Karolu, pragnę wyrazić swój ogromny
szacunek dla pańskiego dokonania. Zdobycie Spiskiego Szczytu to naprawdę wielki
wyczyn, proszę mi wierzyć, jako koneserowi alpinizmu.
- Szpiczastego...
- Tak, Szpiczastego, drobne przejęzyczenie, zdarza
się, nieprawdaż? Ale nie wchodźmy w detale. Czy lubi pan, panie Karolu,
Zakopane?
- Nienawidzę.
- A czy mógłbym się dowiedzieć czemu? Może przez
słabą kuchnie? Źle tam karmią nieprawdaż?
- A czy ja mógłbym się dowiedzieć kim pan u licha
jest i co pan ukrywa?
- Och, przepraszam, gdzie się podziały moje
maniery? Nazywam się Hugon B. Adder, jestem reporterem "Przeglądu
Kucharskiego" z Lwowa i publikuję pod pseudonimem Pan Ciasteczko, a w
zagranicznej prasie jako Black Adder. Moje artykuły tłumaczone są na wszystkie
języki i o-pi-nio-twór-cze. A co ukrywam? Słoik eks-klu-zyw-nych konfitur z
moreli naszej produkcji specjalnie dla pana, proszę bardzo.
- Szanowny Panie Ciasteczko, jest dla mnie oczywistym,
że te morele stanowią preludium do propozycji niejasnych interesów, więc mógłby
pan przejść do rzeczy, gdyż bardzo się spieszę.
- Twardy z pana orzech do zgryzienia. A więc
wyłóżmy kawę na ławę. Nasz redaktor naczelny, Stanisław Karpowicz myśli nad
założeniem gastronomii pod Tatrami, chrześcijańskiej gastronomii dodajmy.
Zakochał się w tych pięknych górach od pierwszego wejrzenia.
- W Zakopanem?
- Tak! Jako żarliwy patriota chciałby na powrót
ściągnąć polskich turystów ze Szmeksu i Szczyrbskiego Jeziora na galicyjską
stronę. Przyzna pan, że to szczytny cel? Lokal ma mieścić się na Krupówkach,
tam gdzie teraz jest pensjonat Ferdynanda Muchowicza, wie pan gdzie?
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Przez złą kuchnię! Gdyby restauracja należała do
Karpia, dawno by pan o niej słyszał. Karp jest niezrównanym restauratorem.
- Naprawdę robi się późno.
- Dobrze, przechodzę do rzeczy. Dzisiejsze czasy
nie sprzyjają prowadzeniu restauracji. Szczególnie w Zakopanem. Klientela jest
kapryśna i działa według sobie tylko wiadomych praw. Jakość potraw i wypieków
nie jest jedynym kryterium popularności, teraz potrzeba reklamy, rozgłosu.
Rozumie pan. Sam pan dobrze wie jak ważny jest rozgłos. Kiedyś chrześcijanin
zawsze stołował się u chrześcijanina, kupował chrześcijańskie wypieki, a teraz?
Żyd się dobrze rozreklamuje i wszyscy wolą zjeść u Żyda ciasteczka mikado
śmierdzące czosnkiem i cebulą...
- Czego oczekujecie ode mnie? Mam w waszej gazecie
napisać, żeby stołować się wyłącznie u chrześcijan, a najlepiej u Karpowicza?
Jestem taternikiem, prawnikiem i lepidopterologiem, nie smakoszem.
- Jest pan przede wszystkim znakomitą osobowością,
cieszy się pan wielkim autorytetem, nieskazitelną reputacją i jest pan sławny.
Pan Karpowicz przeciera w kuchni nowe szlaki, tak jak pan w górskich ścianach,
macie wiele wspólnego. Jest też człowiekiem bardzo nowoczesnym. Łopatologiczna,
nachalna promocja już nie chwyci w dzisiejszych czasach. To
dziewiętnastowieczny przeżytek! Teraz reklamę trzeba uprawiać zupełnie inaczej.
Naprawdę liczy się wyłącznie wizerunek i oryginalność. Pan jako człowiek, który
dokonał czegoś jako jedyny na świecie, na dodatek wyjątkowy talent literacki,
przecież wie o tym najlepiej. Jest pan też świadom, że o ile któryś z pana
towarzyszy nie zabije się podczas wspinaczki w spektakularny sposób, pana sława
jako alpinisty nie przetrwa zbyt długo. Czasopisma napiszą o kolejnej górze
zdobytej przez pana, może o trzeciej, ale opis wejścia na czwartą nie
zainteresuje psa z kulawą nogą. Będzie pan musiał wymyślić siebie na nowo, by
pozostać na świeczniku, a nie oszukujmy się - sława uzależnia. I tu z pomocą
przychodzi "Przegląd Kucharski"!
- Twierdzi pan, że by nie stracić popularności mam
zostać cukiernikiem? Czy też może pisać elaboraty o jedzeniu? To niemożliwe.
Człowiek, który doświadczył uczucia podziwiania świata z setek metrów ponad
chmurami nie zdobędzie się na entuzjazm przy opisywaniu smaku napoleonki z
konfiturą... Te dwie rzeczy do siebie nie przystają. Polecam w tej kwestii
zwrócić się do sędziego von Mais-Kukuruz lub jego córki Hubertyny, będą
doskonali do tej pracy.
- Sędzia od dawna jest naszym korespondentem...
- Mogłem się domyślić.
- Nie chcemy pana zatrudnić w redakcji. Mamy dużo
ciekawszą propozycję.
- Zamieniam się w słuch.
- Otóż wiemy o pewnym... zdarzeniu z pana życia.
Karola przeszedł dreszcz. Zachował jednak kamienną
twarz.
- Jakim?
- Pamięta pan swoją pierwszą zdobytą skałę? Dawno
temu, gdy był pan malutki?
- Tak, Sfinks na Polanie Strążyskiej.
- Dokładnie! Tam, gdzie ugryzł pan w rękę kolegę,
który chciał pana wyprzedzić. Umiał pan walczyć o swoje, nie ma co!
- Skąd pan o tym wie?
- Mamy swoje źródła informacji...
- Do czego to doszło, jestem inwigilowany przez
cukierników. Co będzie dalej? Podsłuchujący kelnerzy? Sprzątacze? Koniec
świata! Uprzedzając jednak wszystko, co chce mi pan powiedzieć: nie dam się
zastraszyć. Miałem wtedy pięć lat i nie mam żadnych powodów, by się tego
wstydzić.
- Ależ Panie Karolu, nie chcemy pana szantażować.
Chcemy, by opisał pan to zdarzenie w humorystycznym felietonie, a potem...
uczynił to jeszcze raz!
- Jak to jeszcze raz?
- Zwyczajnie. Niech pan znowu pogryzie Kordiana.
Na Garłuchu, Łomnicy, nie wiem, na Giewoncie choćby. W jakimś malowniczym i
rozpoznawalnym przez czytelników
miejscu. O! Wiem! Najlepiej na Spiskim Szczycie!
- Pan ma kuku na muniu, jak mniemam?
- Niczego pan nie rozumie - Ciasteczko pokręcił
głową z wyrazem dezaprobaty na twarzy. - To będzie najlepsza kampania reklamowa
w całych Austro-Węgrzech. Na dodatek pierwsza, o której ludzie nawet nie będą
wiedzieć, że jest reklamą. Koniec ze sztampowymi reklamami typu "Cukiernia
W. Chmielewskiego poleca znane ze swej dobroci ciasta, torty, cukry i
lody" i bla, bla, bla, że produkty wykwintne, a ceny przystępne.
- Teraz jestem pewien, że jest pan świrnięty,
Panie Ciasteczko.
- Proszę dosłuchać do końca. Opublikuje pan
wspomnienie o swoim pierwszym w życiu szczycie i pierwszym pogryzieniu. Mamy
już adres do pewnego profesora z Krakowa, który zarzeka się, że ma pan ciągotki
kanibalistyczne. Następnie będziemy umiejętnie podsycali skandal z pogryzieniem
pana Romana na Spiskim Szczycie. Nasi rysownicy przygotują ciąg satyrycznych karykatur,
w których przedstawiony pan zostanie jako groźny pies, wampir, lew, tygrys,
wilkołak i tak dalej. Do tego nasi specjaliści wymyślą żartobliwe podpisy w
rodzaju: "szarlotka z rabarbarem u Karpia smaczniejsza niż mięso
alpinisty". Gdy nadejdzie dzień otwarcia naszej restauracji najbogatsi
goście będą mieli możliwość zapłacenia sporych pieniędzy, za bycie pogryzionymi
przez pana. Odlew pana szczęki zostanie umieszczony również na szyldzie
restauracji. Według naszych badań już za dwa lata gryzący się na wzajem dorośli mężczyźni interesować będzie opinię
publiczną dużo bardziej niż jakieś tam hasanie po górach. Płacimy gotówką,
dyskretnie. Dodatkowo oferujemy dożywotni prowiant w postaci eklerek, ptysiów,
babeczek z poziomkami i galaretką oraz pączków z dziką różą. Już nigdy nie
będzie pan w górach głodny.
- Nie potrafię nawet wyrazić jak bardzo jestem
zażenowany pańską propozycją. Jest to najgłupsza oferta jaką złożyło mi
jakiekolwiek przedsiębiorstwo, a już dzisiaj odmówiłem trzem bardzo głupim
propozycjom współpracy, które składali mi ludzie pana pokroju w sąsiednich
krzakach. Żegnam.
- Będzie pan żałował.
- Żegnam.
- Ostrzegam pana! Już moja w tym głowa, że wszyscy
się dowiedzą, co z pana za kreatura.
- Żegnam.
- Wampir! Kanibal! Zwyrodnialec! Żydek!
Karol oddalał się szybkim krokiem nie zwracając
uwagi na obelgi rzucane przez wymachującego pięściami za krzakiem dzikiej róży
Pana Ciasteczko. Po kilkudziesięciu metrach przestał myśleć o propozycjach
współpracy ze znakomitym restauratorem i wrócił do powtarzania w myślach
zdania, którym za kilkanaście minut miał się oświadczyć ukochanej.
- Psst. Tutaj! - zasyczał do niego krzew pokrzyku
wilczej jagody, za którym wyraźnie widać było kulący się ciemny kształt
zwieńczony modnym kapeluszem. Karol zaczął biec.
Weronika Górska - Braterstwo i siostrzaństwo Liny
Posłowie do powieści
"Carolus Victor" to powieść o Karolu
Englischu, człowieku barwnym i nietuzinkowym. Był on jednym z najlepszych
wspinaczy przełomu XIX i XX wieku, dokonującym licznych pierwszych wejść w
Tatrach, a zarazem prawnikiem, entomologiem i członkiem wywiadu, wojennym
bohaterem. Niezwykłe losy tej postaci same w sobie stanowią znakomity materiał
na książkę.
Hubert Jarzębowski zrezygnował jednak ze sztywnego
trzymania się faktów. Zamiast klasycznej biografii stworzył fenomen wśród
literatury górskiej, tekst oryginalny i osobny, postmodernistyczną bujdałkę,
jak sam ją nazwał. Jego dzieło nie odtwarza wiernie rzeczywistości, ale stanowi
grę wyobraźni. Okazuje się intertekstualne, eklektyczne oraz autotematyczne,
gra z czytelnikiem i ze sztywnymi prawidłami, umiejętnie miesza gatunki,
poetyki, style oraz konwencje, sprawnie balansuje między wzniosłością a
śmiesznością, między patosem a humorem niczym filmy Monthy Pythona czy Quentina
Tarantino. W "Carolusie Victorze" można odnaleźć wpływ realizmu
magicznego w stylu Michała Bułhakowa oraz pisarzy południowoamerykańskich,
opowieści niesamowitych Edgara Alana Poe czy E. T. A. Hoffmana, a także
postmodernistycznego antykryminału. Powieść dzięki talentowi, pomysłowości i
samoświadomości autora staje się czymś więcej niż tylko kolejną biografią i
stanowczo nie mieści się w niszy literatury górskiej.
O wspinaczce Hubert Jarzębowski pisze zarazem z
pasją, jak też z ironią i dystansem. Pokazuje zalety i wady tego sportu oraz
uprawiających go ludzi, a także stara się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego
niezdobyte szczyty tak bardzo ich pociągają. Autor ujawnia ogrom wiedzy o
historii taternictwa, a także o sprzęcie i postaciach słynnych wspinaczy z
przełomu XIX i XX wieku. Nie traktuje ich jednak czołobitnie, nie widzi w nich
herosów sięgających, kędy wzrok nie sięga, a przynajmniej nie tylko. Wręcz
przeciwnie, na kanwie biografii Karola oraz innych taterników Hubert
Jarzębowski kreuje nieco karykaturalnych, chociaż bez wątpienia budzących
sympatię, a momentami nawet podziw, pełnokrwistych bohaterów oraz osadza ich we
wciągającej, romansowej fabule. Trudno nie polubić postaci wiecznie pijanych
borowiczką przewodników, którzy prowadzą kolejnych, naiwnych turystów na wciąż
te same, rzekomo dziewicze szczyty. Trudno nie śmiać się z żarłoczności
sędziego von Mais-Kukuruza i jego gargantuicznej córki Hubertyny. Trudno
wreszcie nie utożsamić się z rozterkami nastoletniego Karola przeżywającego w
sposób równie dramatyczny, co komiczny miłość do Liny, klasycznej femme fatale.
Sposób przedstawienia Karola, jego młodzieńczych
marzeń, dylematów oraz zachodzących w nim przemian, które przekształcają go z
gąsienicy w motyla, wpisuje książkę Huberta Jarzębowskiego w krąg
bildungsroman, powieści inicjacyjnej. W literaturze tego typu protagonista nie
jest statyczny, niezmienny, ukształtowany, nie prezentuje stałych i silnych
cech charakteru oraz przekonań. Wręcz przeciwnie, zmienia się na oczach
czytelników, dojrzewa, kształtuje osobowość, poglądy, normy postępowania,
wytycza sobie nowe cele i uczy się je konsekwentnie realizować, a także
dokonuje wyborów, jakie zaważą na całym jego życiu. W "Carolusie
Victorze" elementami pozwalającymi bohaterowi dorosnąć okazują się Tatry,
na które z tak wielką pasją i talentem się wspina, a także ludzie, których tam
spotyka oraz szeroko pojęte tło kulturowo-społeczne. Czytelnicy nie mają jednak
okazji śledzić całego procesu przekształcania się poczwarki w motyla. Hubert
Jarzębowski tworzy bowiem biografię fragmentaryczną, w której skupia się na
kilku epizodach z młodości Karola oraz na jego tragicznej śmierci (scenie
stworzonej w sposób mistrzowski, zarazem patetycznej, wzruszającej, jak i
komicznej oraz świadomie igrającej z konwencją). To, czego dowiadujemy się o
inicjacji bohatera - zarówno wspinaczkowej, jak też seksualnej i społecznej -
nie wyjaśnia do końca, dlaczego stał się takim, a nie innym człowiekiem,
dlaczego podjął takie, a nie inne wybory. Natomiast długie lata, jakie Karol
przeżył pomiędzy ślubem a śmiercią zostają opisane bardzo zdawkowo i fragmentarycznie.
Sporo należy się domyślić, często trzeba też zadowolić się plotkami
przekazywanymi sobie nawzajem przez inne postacie w powieści. Mechanizm plotki,
podobnie jak mechanizm reklamy, autor opisuje zresztą bardzo trafnie i zarazem
zabawnie.
Tym, co szczególnie urzeka w "Carolusie
Victorze" i co czyni zeń utwór nie mieszczący się w niszy literatury
górskiej, okazuje się odmalowany z niezwykłą sprawnością klimat Młodej Polski.
Podobnie jak w przypadku historii taternictwa, Hubert Jarzębowski wie o
kulturze przełomu XIX i XX wieku naprawdę sporo i właśnie ta wiedza pozwala mu
nie zawsze trzymać się faktów, lecz swobodnie igrać z naczelnymi bohaterami,
motywami i obsesjami opisywanego okresu. Nad powieścią unosi się duch
szokujących filistrów „Rusałki Tetmajera, Brudnicy Kasprowicza i Niepylaka
Przybyszewskiego”, a także coraz modniejszego w owym czasie doktora Freuda.
Młodzi wspinacze popadają w egzaltację i uwodzą dziewczęta opowieściami o
stanie nirwany doznawanej na szczycie. Starsze pokolenie gorszy się upadkiem
obyczajów zapoczątkowanym przez artystyczną bohemę. Do dobrego tonu (trzymanie
się zasad savoir vivre'u to rzecz niezwykle istotna dla belle epoque) należy
kupowanie biżuterii w stylu art nouveau, obrazów Gustava Klimta oraz chodzenie
na sesje terapeutyczne do doktora Freuda. Jeżeli zaś doktor mówi rzeczy
nieprzyzwoite, pasujące raczej do artysty i utracjusza, aniżeli do szacownego
lekarza, należy nie wynosić oburzenia poza jego gabinet.
Co ciekawe,
żeńskie postacie w powieści okazują się tak samo pełnokrwiste jak męskie. Autor
rezygnuje ze szczegółowego opisywania typowych pań tamtych czasów –
skrępowanych gorsetem, konwenansami i katechizmem kur domowych i
"bluszczy", których horyzont po skończeniu kilkuklasowej pensji bądź
po odebraniu fragmentarycznej edukacji domowej okazuje się zawężony do spraw
domu, rodziny, dbania o urodę oraz do przyjęć w zacnym towarzystwie. Taką
niewiastą jest jedynie szacowna pani Konopnicka, matka oryginalnych, a zarazem
tak różnych jak ogień i woda córek - Liny i Miny. Huberta Jarzębowskiego
interesują nie stateczne matrony, ale postacie kobiet silnych, samoświadomych i
radzących sobie w męskim świecie na różne sposoby - nie tylko siłą uroku
osobistego, ale też siłą charakteru oraz intelektu.
Niezwykle barwną bohaterką jest nieco zbyt
autorytarna, ale bez wątpienia szczerze kochająca syna, odważna i nigdy nie
tracąca zimnej krwi Antonina Englischowa. Mimo że zawsze chodzi w góry z
parasolką, to nie ustępuje wspinaczkowymi umiejętnościami panom. Wspólnie z
Karolem, będąc jego trenerką i mentorką, dokonuje wielu pierwszych wejść na
tatrzańskie szczyty. Hubert Jarzębowski kreśli postać Antoniny w sposób
komiczny, przerysowany, a zarazem głęboko niejednoznaczny. Nadopiekuńczość,
przez którą kobieta niejednokrotnie ośmiesza syna, początkowo irytuje i oburza
czytelników, przy okazji bawiąc do łez. W późniejszych partiach powieści, gdy
dowiadujemy się o szpiegowskiej działalności rodziny Englischów oraz o
konieczności zastosowania przez nią strategii mimikry, zaczynamy patrzeć inaczej
na postępowanie matki Karola, widząc w nim celowy i konieczny zabieg.
Obok pani Antoniny na kartach "Carolusa
Victora" pojawia się Lina, jej całkowite - zdawałoby się - przeciwieństwo.
Bohaterka ta to typowa dla epoki kobieta fatalna, piękna, tajemnicza,
doprowadzająca kolejnych mężczyzn do obłędu, a czasami nawet do pojedynków.
Autor opisuje ją jednak bez młodopolskiej mizoginii, a wręcz przeciwnie - z
sympatią, a wręcz z zachwytem. Nawet
Mina, siostra bohaterki, która za nią nie przepada i nazywa ją puszczalską,
przyznaje szczerze, że mężczyźni wpadający w sidła Liny i łudzący się, że
poprzez seks ją "posiedli", są naiwni i sami sobie winni. Ostatnie
partie powieści, podobnie jak w przypadku pani Antoniny, ukazują Linę w
całkowicie odmiennym świetle - nie jako barwnego motylka skaczącego z kwiatka
na kwiatek, ale jako niezwykle inteligentną, wyrafinowaną i przebiegłą kobietę,
której urok służy nie tylko do zabawy, ale też do działalności szpiegowskiej.
Na uwagę zasługuje ponadto żyjąca w cieniu siostry
Mina – jedna z ówczesnych pionierek emancypacji, istota poczciwa, a zarazem
nieprzeciętnie mądra, ironiczna i przedsiębiorcza. Gdyby urodziła się chłopcem,
ojciec posłałby ją na studia prawnicze. Jako dziewczyna ma tylko jedno wyjście
- za mąż. Zamiast jednak biernie czekać na księcia z bajki, uwodzi tego spośród
adoratorów siostry, który najbardziej jej się podoba oraz wspiera go w jego
dążeniach i ambicjach, niejednokrotnie okazując się od niego o wiele
mądrzejsza. Mina nie realizuje się jednak wyłącznie poprzez ukochanego
mężczyznę. Sporo czyta i nie waha się wyrażać własnego zdania, chociażby bardzo
kontrowersyjnego, zwykle przy butelce wina spożywanego w ilościach
niedopuszczalnych przez konwenanse. Mina okazuje się najbardziej pozytywną,
najmniej wyśmianą postacią wykreowaną przez autora. Utożsamić się z nią może
każda niezbyt popularna, ale za to ambitna i samoświadoma, współczesna
intelektualistka. Każda będzie też współczuć jej tragicznemu losowi oraz
ograniczeniom, jakie narzuciła jej epoka.
Wielkim atutem "Carolusa Victora" jest
wyczucie językowe, zabawa słowem. Stylizacje na góralską czy wspinaczkową gwarę
udają się Hubertowi Jarzębowskiemu znakomicie. Zachowując komunikatywność,
okazują się zarazem wyraziste i przezabawne. Zwłaszcza opowieść poczciarza Kuby
o ekscesach Witkacego budzi śmiech. Autor bardzo naturalnie łączy też napuszony
język przełomu XIX i XX wieku ze współczesnym, co daje typowo
postmodernistyczny, komiczny efekt. Największe wrażenie wywiera skojarzenie, na
którym opiera się w zasadzie cały zarys fabuły - przekształcenie słynnego,
taterniczego braterstwo konopnej liny na braterstwo Liny Konopnickiej, femme
fatale doprowadzającej do szaleństwa kolejnych wspinaczy.
Powieść Huberta Jarzębowskiego to książka tylko w
pewnej mierze o górach, a przede wszystkim pełna świeżości, błyskotliwości i
dowcipu autotematyczna, postmodernistyczna bujdałka. Mówi ona o sprawach
uniwersalnych, jak dorastanie, miłość, przyjaźń, ambicja, rywalizacja, honor.
Ponadto odtwarza niepowtarzalny klimat Młodej Polskiej i jakże modnych wówczas
taternickich kurortów. Pisanie Huberta Jarzębowskiego wciąga, bawi, wzrusza i
zadziwia swobodą gry z konwencją oraz z czytelniczymi oczekiwaniami. Zarazem
okazuje się głęboko indywidualne, naznaczone wyrazistym, autorskim piętnem. Aż
trudno uwierzyć, że to debiut i że autor ma zaledwie dwadzieścia siedem
lat.